sobota, 31 grudnia 2016

2016 w operze

Czas na kolejne roczne podsumowanie - to już czwarte na moim blogu . Jak zawsze jest ono czysto subiektywne, także w tym sensie, że jako zwykła polska operomaniaczka nie uprawiająca wymarzonego zawodu rentiera mam ograniczone możliwości czasowe i przede wszystkim finansowe. Siłą rzeczy jestem skazana na „teatr blisko domu”, w tym wypadku warszawski TWON i kilka wycieczek na spektakle gdzie indziej. Perturbacje zdrowotne zatrzymały mnie w rodzinnym mieście na czas wakacji, więc i z festiwalowych koncertów i atrakcji wiele nie użyłam. Na szczęście są także liczne transmisje kinowe, sieciowe i telewizyjne. Tym niemniej zdarzają się przypadki, że o  jakimś konkretnym przedstawieniu słyszę dużo i dobrze, a nijak nie mogę go zobaczyć. W tym roku szczególnie bolesna była niemożność bycia świadkiem wagnerowskich debiutów Anny Netrebko i Piotra Beczały w drezdeńskim „Lohengrinie”. Jak zawsze we wspominkach o tym, co mi się wśród obejrzanych i wysłuchanych spektakli wydało najlepsze nie stosuję stopniowania, bo zwyczajnie ani nie umiem, ani nie wydaje mi się to potrzebne.

     Spektakl roku: 
-      Amleto” Franco Faccio w Bregencji
-      „Lady Makbet mceńskiego powiatu” w Lyonie
-      „Czarodziejski flet” w Warszawie
-      „Łaskawość Tytusa” tamże
-      „Don Pasquale” w Krakowie
-      „L’Amour de loin” w Nowym Jorku
-      „Roberto Devereux” tamże

Pamiętnych spektakli było w 2016 trochę mniej niż rok wcześniej, ale za to aż 3 u nas, w Polsce. Szczególnie cieszę się z dwóch mozartowskich, które pokazał „mój” Teatr Wielki. Może Was nieco zdziwić obecność na tej liście „Roberta Devereux”, ale uważam, iż takie tradycyjne w najlepszym sensie tego słowa przedstawienia, należy cenić i docenić. Poza tym cieszy mnie nagła popularność „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, mającej w 2016 dwie doskonałe odsłony – bardzo dobrą w Monachium i  jeszcze lepszą w Lyonie. A już w lutym 2017 transmisja tej wspaniałej opery z Amsterdamu.

DVD roku:
- „Saul” z Glyndebourne
- „Rape of Lucretia” z Glyndebourne







CD roku – recital, pieśń
-      Verismo” Anna Netrebko
-      „Farinelli” Ann Hallenberg
-      „In War  and Peace” Joyce DiDonato
-      „Chants d’Auvergne” Karina Gauvin
-      „Oh, Boy” Marianne Crebassa

CD roku – pełna opera
-      „Idiota” Weinberga  (PanClassics)
-      „Adriano in Siria” Pergolesego (Decca)







Role roku
- Anita Rachvelishvili jako Dalila w Paryżu
- Pavel Černoch jako Amleto i Iulia Maria Dan jako Ofelia w Bregencji
- John Lundgren jako Wotan w Bayreuth
- Ausrine Stundyte jako Katarzyna Izmajłowa w Lyonie
- Anja Kampe  jako Katarzyna Izmajłowa w Monachium
- Kacper Szelążek jako Ariodante i Olga Pasiecznik jako Ginevra w Warszawie
- Mariusz Kwiecień jako król Alfons, Elīna Garanča jako Leonor i Matthew Polenzani 
  jako Fernand w Monachium
- Mariusz Kwiecień jako Zurga w Nowym Jorku  
- Charles Castronovo jako Faust („Mefistofele”) w Baden Baden
- Marianne Crebassa jako Cherubino i Eleonora Buratto jako Hrabina w Amsterdamie
- Susanna Philips jako Clemence i Tamara Mumford jako Pielgrzym (L’Amour de loin”) 
   w Nowym Jorku
- Tomasz Konieczny jako Telramund w Wiedniu
- Aleksandra Kurzak jako Rachela w Monachium      
Tu miałam kłopot z ograniczeniem liczby kreacji wokalno-aktorskich, które mi się podobały. Tłumaczę to tym, iż łatwiej nawet z niedobrej produkcji wyłuskać dobre role niż znaleźć świetny całościowo spektakl.

     Wokalne nadzieje
Nawet nie wiecie, jak mnie raduje fakt iż nie mogę wymienić konkretnych nazwisk z obawy, że któreś pominę - taką mamy masę wspaniałych, polskich talentów. Niektórzy z nich zaczęli swoją drogę ku gwiazdom i już, już za chwilę na operowym firmamencie zabłysną. Niebawem zamierzam poświęcić im osobny post. Natomiast moim osobistym odkryciem jest  śpiewaczka do kategorii młodzieżowej nienależąca, ale ja jej wcześniej nie znałam – Ausrine Stundyte.
 
Dyrygent roku
- Kirill Petrenko – „Lady Makbet mceńskiego powiatu”  w Monachium


W tym wypadku jak rzadko nie miałam szczególnych problemów z wyborem. I tylko żal, że Petrenko już tylko przez rok zostanie w Monachium by odejść do Berliner Philharmoniker.

Kategoria specjalna
- Monica Bellucci i Ana Maria Martinez za wspólną kreację aktorsko-wokalną w trzecim sezonie "Mozart in the Jungle", gdzie dały twarz i głos La Fiammie


Bawcie się dobrze w Sylwestra i niech 2017 przyniesie nam wszystkim wspaniałe wrażenia muzyczne!



niedziela, 18 grudnia 2016

"Czarodziejski flet" w Warszawie

Lubię przedstawienia, dzięki którym jak dziecko zapominam o tym, co już widziałam dziesiątki razy i oddaję się nieskrępowanej radości „tu i teraz”. „Czarodziejski flet” od niepamiętnych czasów należy do moich ukochanych oper właśnie ze względu na to, że nawet dziś budzi we mnie uśpione na co dzień dziecię. Pierwsze moje zetknięcie z tym magicznym dziełem odbyło się w warszawskim Teatrze Wielkim dawno, dawno temu i pamiętam z niego tylko dwie rzeczy. Po pierwsze chwilową konsternację kiedy ze sceny padły słowa Trzech Dam „Ach jaki piękny młodzieniec” (śpiewano po polsku) a zobaczyłam niedużego, krągłego pana w sile wieku, którego ani przymiotnik, ani rzeczownik w najmniejszym stopniu nie opisywał. I po drugie, znacznie ważniejsze swój końcowy zachwyt, bo z biegiem akcji nawet dla mnie, osóbki wielce nieletniej przestało być ważne jak tenor wygląda. Od tego momentu minęło wiele lat i wiele przedstawień a gotowość na powrót do dziecięcych czarów pozostała ta sama, więc w świetnym  nastroju zasiadłam sobie znów na widowni tego samego Teatru Wielkiego w oczekiwaniu na muzyczno-sceniczną magię. I dostałam! Produkcja, którą nam zaprezentowano od premiery 4 lata temu w Komische Oper Berlin przewędrowała  świat - jeśli dobrze liczę TWON jest  siódmym pokazującym ją teatrem, i ta siódemka okazała się ze wszech miar szczęśliwa.  Przede wszystkim spektakl nadaje się doskonale dla widza w bardzo różnym wieku i o różnych doświadczeniach operowych. Nikt nie będzie się nudził , najwyżej nie odbierze jakichś aluzji i powiązań kulturowych, co nie pozbawi go przyjemności z oglądania. Czy musimy wiedzieć, do jakich postaci kina niemego (Louise Brooks jako Lulu, Max Schreck jako Nosferatu, Buster Keaton) nawiązują wizerunki Paminy,  Monostatosa i Papagena? Niekoniecznie (Papageno może też się kojarzyć ze znacznie współcześniejszejszym bohaterem „Maski” za sprawą neonowo żółtego garnituru). I tak ubawimy się przednio. „Czarodziejski flet”, mimo swej masońskiej legendy i próbom nadawania librettu ciężaru gatunkowego, jakiego zwyczajnie nie ma powinien  bawić i wzruszać, nie prowokować do szukania intelektualnych głębi. Pewien recenzent straszliwie się zapędził narzekając na spłaszczenie „filozoficznej wymowy dzieła”. Tymczasem owa filozofia jest u Schikanedera na poziomie dzieł zebranych Beaty Pawlikowskiej alias Blondynki. Najgorszą wersją „Fletu” w moich wspomnieniach pozostaje ta z Zurychu – była straszliwie serio, napakowana wolnomularskimi symbolami i dosłowna, gdyby nie świetni śpiewacy (Malin Hartelius, Piotr Beczała i Matti Salminen) nie wytrwałabym. Barrie Kosky, Suzanne Andrade i Paul Barritt nie poszli na szczęście tą drogą, jedynym gorzkawym akcentem w ich interpretacji jest dyskretne podkreślenie paternalistyczno-mizogonicznej wymowy tekstu. Tym z Czytelników, którzy o przedstawieniu nie słyszeli należy się próba opisu – skondensowanego, bo właściwie wystarczy spojrzeć na zdjęcia. Po odsłonięciu jaskrawo czerwonej kurtyny widzimy wielki biały ekran – na nim wyświetlane są projekcje stanowiące integralną część akcji. Postaci realne i animowane współistnieją i współpracują na równych prawach, jak Papageno i towarzyszący mu czarny kot budzący prawdziwy entuzjazm publiczności. A czasem nawet stapiają się w jedno, jak w wypadku Królowej Nocy przedstawionej nam jako gigantyczna modliszka. Akcja potoczyście posuwa się do przodu bo zrezygnowano z masy dialogów mówionych po niemiecku zastępując je właściwymi dla niemego kina napisami. Jest nawet „taperka”, Anna Marchwińska na pianoforte towarzysząca napisom (jak niegdyś bywało) we fragmentach dwóch fantazji Mozarta. Nie należę do purystów narzekających na ten zabieg, ale strasznie mi było żal drastycznego ograniczenia przezeń roli Papageny (sami rozumiecie…), której pozostał właściwie tylko „dzieciorobny” duet z Papagenem. Oczywiście w beczce miodu znajdziemy łyżeczkę dziegciu, bo taki sposób realizacji  odbiera dyrygentowi autonomię (musi wpasować się idealnie w tempo animacji) a śpiewakom możliwość interpretacji aktorskiej. To ostatnie działa na korzyść interpretacji wokalnej, która w tej sytuacji  pozostaje podstawowym środkiem wyrazu .Co koniec końców nie jest wcale złe. A dalej – popatrzcie, a jeszcze lepiej przyjedźcie do Warszawy zobaczyć sami, nie pożałujecie, jako, że na domiar dobrego rzecz wykonują dwie bardzo wyrównane ekipy śpiewacze. Nieprzezwyciężona niechęć do premier i gal sprawiła, że trafiłam na tzw. drugą obsadę, która okazała się (piszę po konsultacjach z tymi, co zaliczyli obie) tylko w jednym punkcie słabsza od pierwszej, za to w innym – lepsza. Orkiestrę poprowadził  niezgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami Piotr Staniszewski i zrobił to dobrze – muzyka brzmiała energetycznie, miała mozartowski blask (chociaż początek uwertury tego nie wróżył). Młody tenor, Manuel Günther okazał się Taminem znacząco lepszym (podobno) niż jego kolega z premiery – przyjemny głos, legato wysokiej jakości, wdzięk i doskonała dykcja (niby powinno być dla Niemca w tym wypadku naturalne, ale wszyscy wiemy, że nie zawsze jest). Nie ustępowała mu jego Pamina, Lucyna Jarząbek. Było to moje pierwsze spotkanie z tą artystką i na następne będę czekać z nadzieją. Nasz Papageno, Mikołaj Trąbka to z pewnością duży talent i baryton  mimo szczenięcego wieku (24 lata) już dobrze śpiewający, ale na razie jego głos nie wydaje się rozmiarem odpowiadać TWON. Instrument ten może się z czasem rozwinąć i na to liczę, bo jest niepośledniej klasy. Joanna Moskowicz bez trudności podbiła publiczność wściekłymi ozdobnikami Królowej Nocy. Mateusz Stachura również wzbudził potężny aplauz – jego Monostatos nie tylko był ciekawy jako postać, ale też interesująco zaśpiewany charakterystycznym tenorem. Oba tercety – Dam : Marcelina Beucher, Agata Schmidt i Anna Borucka oraz Chłopców : Adam Siwek, Leon Marut i Mikołaj Winkler brzmiały znakomicie, podobnie jak Zbrojni Mężowie : Pior Maciejewski i Paweł Kołodziej. I tylko Volodymyr  Pankiv zawiódł jako Sarastro  prezentując chropowaty głos i zaledwie poprawne śpiewanie. Cały  spektakl, wymagający żelaznej dyscypliny i precyzji okazał się prawdziwym przebojem i dziełem autentycznej zespołowej roboty jakiej dawno w TWON nie widziałam.
P.S. Zgadnijcie, jak się kończy pierwszy odcinek trzeciego sezonu mego ukochanego serialu "Mozart in the Jungle". " Pa-pa-pa, pa-pa-pa, Papagena..."















Drodzy Czytelnicy w Polsce i szerokim świecie – na Święta życzę, żeby nam wszystkim najpiękniejsza muzyka grała w uszach i sercach. Także jeśli Świąt nie obchodzicie i są to dla Was zwyczajne dni. 

piątek, 9 grudnia 2016

Bravo, Bravo Don Pasquale! (w Krakowie)

Świat wokół robi się coraz agresywniejszy i mniej przyjazny – w takich warunkach miło się od niego przynajmniej na chwilę mentalnie odciąć i udać w rejony, w których rzeczywistość, choćby skrzeczała bardzo głośno jest niesłyszalna. Taką terapeutyczną funkcję wyznaczyłam spektaklowi „Don Pasquale” i już wsiadając do pociągu poczułam się świąteczniej i słoneczniej niż na co dzień . Samo zestawienie nazwisk Donizetti – Kwiecień, które tyle przyjemności przyniosło mi w końcu października obiecywało wiele, a tu jeszcze Jerzy Stuhr … Pierwsze recenzje także były entuzjastyczne, więc na niedużej widowni Opery Krakowskiej zasiadłam w oczekiwaniu świetnej zabawy i uczty muzycznej. I tak też się stało, bo szampański nastrój wytworzony przez staromodną w najlepszym słowa sensie inscenizację spowodował, iż pewne niedociągnięcia wokalne liczyły się mniej niż zwykle. Każde padające ze sceny słowo było zgodne z tym, na co patrzyłam, każdy obraz miał wdzięk i styl , oczka puszczane do publiczności były nienachalne, ale wyraźne. Intryga przeprowadzona została tak lekko i sympatycznie, że gorzkawe akcenty, które libretto zawiera gdzieś się pochowały zostawiając wszystko to, co w fabule jasne i urocze. Oczywiście , to nie jest rzecz dla zwolenników regietheatru i jego metod ale tacy raczej nie wybierają „Don Pasquale”. Jerzemu Stuhrowi szczerze gratuluję udanego debiutu (dołączając do chóru usatysfakcjonowanych) i cieszę się bardzo, że można jeszcze przeżyć w operze dwie godziny niezmąconej, czystej radości nie zastanawiając się jakież to przepastne głębie znaczeniowe kryją się za brudnymi tapetami i armaturą sanitarną. Mieliśmy wprawdzie Norinę śpiewającą swoją arię (a raczej jej początek) w wannie, ale był to piękny przedmiot z epoki i służył doskonale podkreśleniu ponętnych kształtów bohaterki. Z kolei Karl Lagerfeld ze swoją bardzo charakterystyczną ekipą pomógł uświadomić współczesnej widowni z jakiego rozmiaru kosztami generowanymi przez młodą żonkę musiał się nieszczęsny Don Pasquale uporać. Gwoli sprawiedliwości powinnam dodać, że zdarzało mi się w czasie spektaklu doznawać ataków deja vu  („Cheti, cheti” przed kurtyną identycznie jak w Met, wędrujące „bukszpanowe” figury jak w warszawskim  ”Don Giovannim”), ale inteligentne czerpanie z dobrych wzorców nie jest wszak grzechem. Kilka entuzjastycznych słów należy się ode mnie młodej scenografce, Alicji Kokosińskiej która zaprojektowała bezwstydnie ładną (a przy tym nieukrywającą swej sztuczności) scenografię. Kostiumy Marii Balcerek były nie tylko piękne i podkreślały charakter postaci ale też miały w sobie element porozumiewawczego mrugnięcia do widza. Orkiestra Opery Krakowskiej prowadzona pewną i energiczną ręką Tomasza Tokarczyka uwolniła pokłady młodzieńczego wigoru nie tracąc przy tym na precyzji (kolejny plus – Jerzy Stuhr pozwolił uwerturze spełnić swoją rolę wprowadzenia w nastrój nie zagadując jej niepotrzebną akcją). Chór, świetnie zakomponowany ruchowo zaprezentował wyrównane brzmienie.  Najsłabszym elementem obsady okazała się niestety Alexandra Flood, tworząca udaną postać sceniczną, ale wokalnie taka sobie. Naprawdę wśród tych podobno ponad dziewięćdziesięciu kandydatek zgłaszających się na casting do roli Noriny nie było nikogo lepszego? Flood dysponuje głosikiem ładniutkim, ale tak maleńkim, że nawet w kameralnej przestrzeni gubi się i niknie, a ensemblach bywają chwile, że wcale go nie słychać. W pierwszej części przedstawienia sopranistce zdarzały się intonacyjne błędy a w górze fragmenty krzykliwe i nieprzyjemnie ostre. Po przerwie przecierałam uszy, bo brzmienie złagodniało i znacznie się ociepliło. Znany z polskich teatrów koreański tenor, Sang-Jun Lee ma warunki do partii Ernesta – ładny, okrągły głos, dobre wyszkolenie techniczne i stylistyczne. Tyle, że ta rola wymaga silniejszej nieco osobowości, bo już w libretcie jest trochę anonimowa – Ernesto wychodzi, śpiewa piękną arię i albo znika, albo pozostaje i nie robi nic. Dariusz Machej stworzył świetną postać tytułową. Jego Don Pasquale, mimo wszystkich swoich wad i śmiesznostek (a może dzięki nim) okazał się człowiekiem sympatycznym. Bas Macheja nie należy do tych przepastnych i wibrujących instrumentów, które tak lubię, ale pan Pasquale nie musi takiego mieć. Wystarczy sprawność stylistyczna, niezłe góry (czasem i bas musi się nimi wykazać) no i duża biegłość techniczna, a tymi wszystkimi cechami artysta się popisał. Inscenizacja  powstała dla Mariusza Kwietnia i oczywiście był on najjaśniejszą gwiazdą wieczoru. Tyle absolutnej swobody, wdzięku, klasy zarówno scenicznej jak wokalnej, tak welurowo brzmiący głos, niebywała łatwość posługiwania się ozdobnikami jakby to był naturalny sposób porozumiewania się -  delicje, proszę Państwa.  Muszę przyznać, że ten przełom jesieni i zimy jest dla mnie wyjątkowo szczęśliwy jeśli chodzi o możliwość spotkań ze sztuką wokalną Kwietnia w różnych jej aspektach. I kiedy w styczniu skończy się  warszawska, romantyczna odsłona trzeba będzie przez najbliższe dwa lata ścigać naszego barytona po świecie, bo polskich planów na ten okres nie ma… Jeszcze dziś studenci Wydziału Wokalno-Aktorskiego mają za to możliwość skorzystania z jego wiedzy i umiejętności  w trzecim i ostatnim dniu kursu mistrzowskiego. A wracając do głównego tematu posta – tytuł, wyjęty wprost z finału opery opisuje całość najdokładniej.

P.S. Pewnie już wiecie, ale gdyby nie … Londyński „Król Roger” z Kwietniem ma nominację do Grammy Award. Byłam na widowni, kiedy go filmowano i bardzo, bardzo mocno trzymam kciuki. Wręczenie nagród 12 lutego. 






Karl i chłopcy przy ukłonach