czwartek, 22 marca 2018

Carmen w kabarecie


W sprawie tej produkcji „Carmen” pewne jest tylko jedno – wywołała wymarzoną przez dyrektorów teatrów wrzawę i wzbudziła kontrowersje – prawdziwe, nie tylko medialne. Sama zetknęłam się z biegunowo różnymi opiniami na jej temat, od zachwytu po całkowitą negację. Siadając do oglądania spodziewałam się, że mnie też jakoś poruszy, a tu pod tym względem klapa całkowita. Rzecz wydała mi się raczej letnia i straszliwie wręcz banalna. Przede wszystkim Barrie Kosky nie potrafił tym razem opowiedzieć nam żadnej spójnej historii, bo rozbijając całkowicie konstrukcję utworu nie zastąpił jej niczym. Zamiast dziejów Carmen dostaliśmy zbiór numerów kabaretowych słabo ze sobą powiązanych, rozdzielonych jeszcze przed damski głos recytujący didaskalia i fragmenty z oryginalnego tekstu Prospera Mérimée. Nie trzeba dodawać, że reżyser wyprowadził akcję z właściwego jej czasu i miejsca, ale nie to stanowiło problem. Najwyraźniej przyzwyczaiłam się do takich manewrów bardziej niż bym chciała, bo nawet nie próbowałam dojść dlaczego dziewiętnastowieczną Andaluzję zastąpiła … Republika Weimarska. Kosky, będący nieodrodnym dziecięciem poprzedniego wieku szafuje nazbyt szczodrze analogiami do słynnych filmów : „Blond Wenus” Sternberga (Carmen pojawia się w kostiumie goryla i ściąga jego górną część niczym Marlena Dietrich) czy Kabaretu” Fosse’a, któremu przedstawienie zawdzięcza najwięcej – od nastroju zaczynając a na złowróżbnych, wszechobecnych klaunach kończąc. Nie posłużyło również operze wzięcie całej historii w ironiczny nawias, bo wyglądało to tak, jakby reżyser przestraszył się skoncentrowanych emocji zawartych w tekście, a są one właściwe dla gatunku. Jakoś „Carmen” według Barrie Kosky’ego do mnie nie przemówiła – nie oburzyła wprawdzie, ale też nie znalazłam w niej niczego szczególnie interesującego. Była to właściwie kolejna „Carmen” bez tytułowej bohaterki, bo na scenie mieliśmy tylko kabaretową divę udającą tę archetypową postać. Podejrzewam, że decydenci z ROH zamówili sobie taką wersję dzieła Bizeta celowo kontrastując ją z obecną przez lata w londyńskim teatrze produkcją Franceski Zambello, której zarzucano nadmierną tradycyjność i rodzajową „hiszpańskość”. W moim odczuciu przy okazji wylano dziecko z kąpielą i ciekawa jestem jak długo przetrwa ten spektakl. Na pewno łatwiej go będzie konserwować od strony technicznej, jako, że właściwie nie ma nim żadnej scenografii (schody zawsze się znajdą). Część kostiumów można będzie poddać recyklingowi i wykorzystać na przykład w „Lulu”. Prawdziwy problem nowej produkcji polega w moim odczuciu na tym, że jej bohaterowie pochodzą z zupełnie różnych porządków scenicznych – Carmen kpiarska i kabaretowa, Don Jose grany tradycyjnie i na serio, Micaela wzięła się jakby z serialu o rozhisteryzowanej małolacie. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji postacie się mijają i wszelkie między nimi interakcje są całkowicie obojętne dla widza bo między tą trójką nie ma prawdziwego kontaktu, chociaż przebywają w odległości pół metra od siebie. Szkoda, Barrie Kosky tym razem mnie zawiódł, a spodziewałam się po nim więcej. Może Andrzej Chyra w czerwcu nie zawiedzie nadziei na „Carmen”…  A na razie trzeba czekać i zadowolić się tym, co jest. Pewnie na londyńskie przedstawienie narzekałabym mniej, gdyby było muzycznie bardziej udane, ale okazało się dosyć przeciętne. Jakub Hrůša dyrygował dziarsko, ale bez dopieszczania szczegółów, co nie jest dobrą metodą zwłaszcza na partyturę powszechnie znaną. Kostas Smoriginas wyglądał odpowiednio kusząco jako Escamillo, ale z tą wbrew pozorom paskudnie trudną partią sobie nie poradził. Takie niby nic – jedna aria, którą w dodatku potrafi zanucić niemal każdy, nawet jeśli opery nie cierpi i nie wie skąd melodia się wzięła plus dwa małe dueciki, wszystko. Problem w tym, że ten drobiazg wymaga posiadania  skali zarówno basowej jak barytonowej, w związku z tym wykładają się na nim najsławniejsi artyści . Kristina Mkhitaryan nie należy do najbardziej aksamitnogłosych Micael, ale  śpiewała bardzo przyzwoicie. Jose raczej nie zapisze się w biografii Francesca Meli po stronie sukcesów, partia jest dla niego za mocna. Meli starał się jak mógł, ale wynik nie rzuca na kolana – tenor nawet nie próbował pięknie zakończyć arii z kwiatem dźwiękiem morendo, jak powinien. Anna Goryachova, którą na moim blogu chwaliłam kilkakrotnie wypadła, od strony wokalnej średnio. To bardzo piękny głos, ale mezzosopranu dramatycznego nigdy z niego chyba nie będzie, w każdym razie nie ma teraz. Aria z kartami, ważniejsza przecież od bardziej przebojowych fragmentów roli Carmen nie mogła zabrzmieć w związku z tym z odpowiednia siłą. Goryachova ma talent aktorski, ale na wiele się jej nie przydał, bo skutkiem koncepcji reżyserskiej jej interpretacja sceniczna polegała głównie na zmianie kostiumów i paradowaniu z ironicznym uśmieszkiem. W związku z tym seansem moje nadzieje na soczystą Carmen w Warszawie tylko wzrosły. Obym się nie zawiodła.









Po swej śmierci Carmen wstaje i....


poniedziałek, 12 marca 2018

"Semiramida" w Met



To była moja pierwsza „Semiramida”, oglądana w zamierzchłych czasach, których nikomu nie śniło się o transmisjach kinowych z Met. W Polsce nie zdarzały się też telewizyjne relacje z takich miejsc, więc siłą rzeczy musiałam obejrzeć ją z kilkuletnim opóźnieniem, na pewno nie był to rok 1990, w którym produkcja miała premierę. Z tamtego seansu pamiętam dziś role June Anderson i Samuela Rameya (mimo całego podziwu dla techniki Marilyn Horne nie przepadam za jej głosem) i bogate kostiumy. Dziś udając się do kina doskonale wiedziałam, na co mogę liczyć, a na co nie. Nie spodziewałam się więc realistycznych kreacji aktorskich, bo ograniczenia fizyczne nie pozwalają duetowi  Meade – DeShong na  wiarygodne zagranie matki i syna. Nic to nowego, wcześniej było jeszcze gorzej - „syn” o 18 lat starszy od swojej matki i nieomylnie kobiecy z wyglądu. Nie o tego typu realizm wszakże w operze chodzi, co niestety nie dotarło ciągle do rzesz reżyserów, którzy gatunku nie cierpią, ale uparcie przy nim majstrują. Wieczorem 10 marca pozostaliśmy w bezpiecznych rękach Johna Copleya biorącego libretto wprost  i nie ingerującego nawet w jego absurdy.  Ten spektakl dziś już wydaje się wręcz ostentacyjnie staromodny i na pewno zwolennicy regietheatru oraz „przybliżania i uwspółcześniania” się nie pożywią, reszta – cóż, jeśli ktoś lubi koncerty w ostentacyjnie barwnych kostiumach… Niestety, przedstawienie robi wrażenie uginającego się pod własnym ciężarem wehikułu, nieruchawego i wiejącego nudą. Poza tym lata funkcjonowania w realiach terroru obrazka zrobiły swoje i my też wolelibyśmy oglądać śpiewaków wiekiem i postawą dostosowanych do swoich postaci. Będę się jednak upierać przy tym, że oglądanie nadal pozostaje w operze drugorzędne wobec słuchania, chociaż oczywiście najlepiej byłoby te dwie rzeczy zsynchronizować. Jeśli jednak się nie da, bo światowe sceny na razie nie są zaludniane przez wszystko mające cyborgi supremacja dźwięku powinna być oczywista. Nie czepiawszy się więc figur duetu głównych wykonawczyń przysłuchajmy się najważniejszemu – temu co one i ich koledzy mieli w głosach. I tu nie oprę się znienawidzonemu zdanku „a nie mówiłam?”. Bo przecież niewielu śledzących tę  transmisję nie zgodzi się z tym, że najważniejszą, jeśli nie jedyną jej gwiazdą okazała się Elizabeth DeShong. Śledzę tę karierę od dawna pozostając w stanie olbrzymiego zdziwienia, że ta mezzosopranistka nie jest  wciąż supergwiazdą. 6 lat temu, u początków mojego bloga poświęciłam jej entuzjastyczny post wróżąc taką pozycję i bardzo mi żal, iż nie dostała wciąż od losu tego, co według talentu i umiejętności powinna. DeShong ma znane w operowym światku nazwisko i tyle. Na najbardziej prestiżowych scenach świata proponowano jej przede wszystkim partie drugoplanowe  - w Met musiała czekać 10 lat od debiutu (2008 – Suzy  w „Jaskółce”) by móc pokazać się w roli głównej . Może Arsace na deskach Met przyniesie jej wreszcie popularność i uznanie, na które zasłużyła. Śpiewa przepięknym, czekoladowo gęstym i płynnym a przy tym połyskliwym głosem, trudności techniczne dla niej nie istnieją, koloratura jest swobodna i precyzyjna a dół skali imponujący. Drugim członkiem obsady, który niemal mimochodem pokonał trudności swojej partii był Javier Camarena. Rola księcia Ireno do wdzięcznych nie należy, bo składa się niemal wyłącznie z wokalno-technicznego popisu a można ją usunąć  bez szkody dla fabuły i partytury. Skoro jednak Rossini ją napisał by zaspokoić gwiazdorskie wymagania Johna Sinclaira,który śpiewał na premierze w Teatro La Fenice w 1823 roku obsadzenie Camareny okazało się ze wszech miar słuszne. Więcej problemów miała z tytułową Semiramidą Angela Meade, której sopran nie zaleca się szczególną urodą czy ciepłem.  Meade posługuje się koloraturą sprawnie, ale nie sprawia to u niej wrażenia naturalnego środka komunikacji zaś górne dźwięki są nieco siłowo wypychane. Na pewno nie jest to Semiramida na miarę June Anderson, chociaż w sumie całkiem niezła. Zawiódł natomiast Ildar Abdrazakov, który w przeciwieństwie do obu partnerek adekwatnie wyglądał, ale podjął się partii mocno przerastającej możliwości głosowe - krańcowo siłowe góry, niedobre ozdobniki i matowa średnica (podejrzewam, iż głos po prostu był zmęczony walką z rolą, bo zazwyczaj Abdrazakov brzmi dźwięcznie).  Tym razem nie zachwycił mnie chór Met, wkradły się nierówności. Mauricio Benini poprowadził tę olbrzymią (pomimo skótów) dostojnie i z uwagą. Ogólnie wieczór z tą „Semiramidą” dość mocno się dłużył, rozświetlany jedynie głosem Elizabeth DeShong.
P.S.  To wznowienie miało być przygotowane na scenę przez 84-letniego już Johna Copleya, który  reżyserował premierę 28 lat temu. Sędziwy Brytyjczyk opowiedział jednak w trakcie pracy pieprzny dowcip i ktoś z chóru (wsparty później przez dwójkę kolegów) poczuł się „niekomfortowo”. Copley został zwolniony w trybie natychmiastowym. 







piątek, 2 marca 2018

Kontratenor hip-hopowy - Jakub Józef Orliński



Końcówka tegorocznej zimy wprowadziła mnie w stan inercji – nic mi się nie chce, nic nie ekscytuje, organizm nastawił się na przetrwanie do wiosny. Rozszerza się to na operę,  jakoś nie spotkało mnie w tej dziedzinie ostatnio nic, co warte byłoby podzielenia się wrażeniami.  Dzisiejszy wpis poświęcę więc rozpoczynającej się chyba właśnie na dobre światowej karierze kolejnego, młodego, polskiego śpiewaka. Kariery tej, co muszę szczerze przyznać nie przewidziałam kiedy po raz pierwszy miałam okazję zetknąć się z nim na scenie. W „Agrippinie” na deskach Teatru Stanisławowskiego w warszawskich Łazienkach (który nie nosił jeszcze dumnego miana Polskiej Opery Królewskiej) Jakub Józef Orliński, jako Narciso zrobił na mnie wrażenie pozytywne ale dalekie od zachwytu.  Trzeba jednak koniecznie doprecyzować, iż urodzony w grudniu 1990 kontratenor nie miał wtedy nawet 24 lat a jego artystyczna edukacja wciąż trwała. Potem Orliński szlifował swój talent w Akademii Operowej przy Teatrze Wielkim i wreszcie w Julliard School of Music.  Brał też udział w rozlicznych konkursach wokalnych i to niemal zawsze z sukcesami. Tym dającym zapewne najwięcej na arenie międzynarodowym jest zapewne znalezienie się wśród wąskiego grona pięciorga laureatów Metropolitan Opera National Council Audition 2016. Lista nazwisk poprzedników  wygląda imponująco i chociaż to osiągnięcie niczego nie gwarantuje w oczach dyrektorów od obsad zapewne może być argumentem niepośledniej rangi. Nieprędko chyba zobaczymy naszego falsecistę na scenie Met, bo w tym teatrze dzieła barokowe do których głos kontratenorowy  potrzebny bywa najczęściej nie goszczą zbyt regularnie, ale czasem się zdarzają i wówczas być może … Na  razie Jakub Józef Orliński ma za sobą debiut na festiwalu w Aix-en-Provence, gdzie wykonywał rolę Orimenea w „Erismenie” Cavallego popisując się przy tym umiejętnościami tanecznymi. Śpiewak przez lata uprawiał break dance (mój kolega, który sędziuje w wielu konkursach w tej dziedzinie doskonale go z niejednych zawodów pamięta) co daje mu zasadniczą przewagę nad kolegami -  niezwyczajną nawet w dzisiejszych czasach sprawność ruchową. Jest też utalentowany aktorsko i, co ważne w czasach terroru obrazka przyjemny dla oka. No dobrze, a jak śpiewa? Mnie w jego wokalistyce  brakuje czegoś indywidualnego, własnego chociaż doceniam solidną podstawę w rzemiośle i ładną barwę głosu. Podejrzewam jednak, iż ten rys indywidualny i ciekawszy wyraz emocjonalny może przyjść z czasem oraz artystycznym i osobistym dojrzewaniem. Z czasem będzie też Orliński rozszerzal swój i tak jak na ten wiek bogaty repertuar, na razie, poza pojedynczymi barokowymi ariami zawierający miedzy innymi takie role jak Ottone w „Agrippinie”, Eustazio z „Rinalda” czy Ruggiero w „Alcinie”. Z czystym sumieniem mogę polecić Państwu płyty z udziałem Orlińskiego – „Carnevale di Venezia” z Natalią Kawałek i Miriam Albano oraz tę, która dziś powinna trafić do sklepów muzycznych „Enemies In Love” (ponownie z Natalią Kawałek). Na jesień tego roku zaplanowano wydanie już solowego CD „Anima Sacra” z towarzyszeniem popularnego i uznanego zespołu „Pomo d’Oro”. Będzie to pierwsze nagranie  zrealizowane  w ramach kontraktu Orlińskiego z wytwórnią Erato. Gdyby ktoś z Was nie słyszał jeszcze, jak śpiewa nasz kontratenor na You Tube jest mnóstwo świadectw jego sztuki, wybrałam i zalinkowałam trzy, z których szczególnie ciekawa wydała mi się rejestracja występu w ramach Master Class Joyce DiDonato. Posłuchanie jak wspaniała artystka odbiera młodego kolegę i jakie ma uwagi jest, szczególnie dla laika bardzo interesujące. Warto dodać, że w przepastnych zasobach YT można sobie znaleźć podobną lekcję z Szymonem Komasą. A wracając do Orlińskiego - informacji o nim szukać specjalnie nie trzeba, bo jego fan page na Facebooku jest kopalnią wiedzy o aktualnościach z jego artystycznego życia. 







JJO i Nadine Sierra, laureatka National Council Audition z 2009 roku