wtorek, 18 września 2018

Flet niemagiczny



O „Czarodziejskim flecie” pisałam już na blogu całkiem dużo, ale na każdą nieznaną mi jego interpretację rzucam się pełna radosnego oczekiwania. Racjonalnie przyglądając się tej operze jej grzechy widzimy natychmiast, a nie są one małe. Winnym jest przede wszystkim tekst Schikanedera, pełen jadowitego seksizmu, przy tym momentami nieznośnie napuszony i deklaratywny. Dałoby się tę samą fabułę, razem z jej silnym masońskim kontekstem ubrać w zupełnie inne słowa. Ale, jak już przy okazji „Fletu” pisałam  kochamy tyleż „pomimo” co „za” i ja w tym wypadku tak właśnie mam. Dzięki Mozartowi oczywiście, ale też dzięki temu, że jest to dzieło wyjątkowo inspirujące teatralnie i dające się uscenicznić na milion różnych sposobów,     z których zadziwiająco dużo generuje naprawdę dobre spektakle. Natchnęło nawet Ingmara Bergmana a Kenneth Branagh nakręcił na jego podstawie film. Możliwość obejrzenia przedstawienia z Garsington Opera ucieszyła mnie tym bardziej, że lubię poznawać nowe dla mnie miejsca muzyczne. Dla czytelników nieznających tej lokalizacji parę słów wyjaśnienia. Garsington Opera świętująca w tym roku swą trzydziestą edycję jest letnim festiwalem sztuki lirycznej formułą zbliżonym do tego, co prezentuje Glyndebourne. Spektakle zaczynają się wcześnie, za to antrakty są długie, co daje widzom możliwość delektowania się kolacją na łonie bujnej natury. Od momentu powstania (1989) do roku 2010 festiwal działał na terenie posiadłości Garsington Manor, od której wziął nazwę. Funkcjonuje ona nadal, mimo, że od sezonu 2011 cała impreza przeniosła się do szklanego pawilonu na terenie Wormsley Park (w Buckinghamshire). Dzięki temu publiczność może się poczuć gośćmi rodziny Getty, do której ten teren należy. Sam teatr nie powala urodą, ale wydaje się w miarę funkcjonalny i dysponuje niemałą, jak na te warunki widownią na około 600 miejsc. Należy dodać, że przedsięwzięcie jest finansowane wyłącznie ze środków prywatnych i dopina budżet dzięki hojności sponsorów. Nie należy się więc spodziewać wielokrotnych zmian scenografii i ogólnie inscenizacyjnych szaleństw, co czasem doskonale wpływa na rezultat artystyczny – wyobraźnia nie zna wszak ograniczeń. W tym konkretnym przypadku trochę jednak żałowałam, iż Netia Jones, która zajęła się zarówno reżyserią jak projektowaniem scenografii i kostiumów postanowiła „Czarodziejski flet” od strony scenicznej tak bardzo urealistycznić, że cała magia i wszystkie czary pozostały tylko w partyturze. Zaczyna się to już w czasie uwertury, kiedy Tamino poddany kuracji delikatnymi elektrowstrząsami w dziwnej, staromodnej aparaturze, dzięki psotnemu chłopcu niedziałającej tak, jak powinna doznaje majaczeń, w których ściga go wielki wąż. Flet widzimy jako minigramofonik z tubą  i tak dalej. Takie zdroworozsądkowe spojrzenie na dzieło mające w tytule przymiotnik „czarodziejski” powoduje, iż czasem czułam się jak dziecko, które dostało cukierek w ekologicznym opakowaniu z szarego papieru – nadal smaczne, ale przyjemności jakoś mniej. Zwłaszcza, że przeniosło się to również na postaci, z których najbardziej zmienił się Papageno . Poznajemy go jako jegomościa w burym, wyplamionym kraciastym garniturze i z szopą skołtunionych włosów na głowie  - żadnych papuzio kolorowych szatek. Na dodatek musimy obserwować jego czynności zawodowe – na naszych oczach łapie on buszujące w żywopłocie niewinne ptaszę i ukręca mu łebek, po czym zabiera się do oprawiania upolowanego wcześniej zająca. W miarę rozwoju akcji Papageno nieco się, głównie pod wpływem Paminy cywilizuje (odkrywając na przykład zalety grzebienia) i okazuje być tak sympatycznym jak trzeba. Trzeba przyznać, że portret psychologiczny, jaki dają nam reżyserka i wykonawca, ocieplony jeszcze przez osobisty urok tego ostatniego jest wiarygodny i konsekwentny. A jednak trochę żal … Dotyczy to całości tej produkcji, spójnej , koherentnej , nieprzekraczającej dopuszczalnych granic interpretacji, momentami zabawnej ale zostawiającej widza z poczuciem melancholii raczej niż z uśmiechem. Zwłaszcza, że Netia Jones, chociaż niewątpliwie utalentowana uraczyła nas  także łopatologią i myślowym lenistwem. Momentami czułam się jakbym oglądała „Opowieść podręcznej” (nie jest to komplement, o ile powieść w swoim czasie była rewelacją dzisiejszy serial grzeszy dokładnie tym samym co przedstawienie Jones). Z drugiej strony reżyserce należą się brawa za pracę ze śpiewakami (wszyscy stworzyli dobre role) oraz indywidualizację postaci z chóru. Strona muzyczna nie budziła większych zastrzeżeń i dostarczyła mi sporej satysfakcji, co mnie cieszy tym bardziej, iż zaangażowani artyści nie mają gwiazdorskich nazwisk . Christian Curnyn dyrygował  festiwalową orkiestrą energicznie, ale w doskonale wyważonych tempach, co dało pełen blasku rezultat. Z wokalistów podobali mi się właściwie wszyscy: elegancki Tamino – Benjamin Hulett, wzruszająca Pamina – Louise Adler , uroczy Papageno – Jonathan McGovern, dumny Sarastro – James Creswell , świetne trzy damy - Katherine Crompton, Marta Fontanals-Simmons, Katie Stevenson, znakomici trzej chłopcy - Aman de Silva, Freddie Jemison, Oliver German, filuterna Papagena - Lara Marie Müller i obleśny Monostatos - Adrian Thompson. „Właściwie” dotyczy Królowej Nocy.  Sen Guo śpiewała z precyzyjną intonacją ale chyba na tym głównie się skupiła, bo było to jakieś bez wyrazu. Być może weszła w tę produkcję nagle zamiast przewidzianej do roli innej sopranistki i na tych aspektach musiała się skupić. Tak podejrzewam, bo była jedyną w obsadzie rzucającą spanikowane spojrzenia na dyrygenta. 







Pawilon Garsington Opera

Antraktowe przyjemności

czwartek, 6 września 2018

"Ricciardo i Zoraide"w Pesaro


Witajcie po przerwie rekordowo długiej jak na ten blog.  Nie byłam na urlopie, nie chorowałam, nie zakochałam się – dopadło mnie coś, czego nie oczekiwałam, mianowicie operowstręt (no może nie tak ostro – niechęć). Objawiło się to zdecydowanym brakiem ochoty na doznania wokalno-teatralne i postanowiłam z tym dziwnym zjawiskiem nie walczyć. Pod koniec sierpnia zaczęłam nieśmiałe poszukiwania czegoś, co mogłoby mnie z tego niezwyczajnego dla mnie stanu wyciągnąć, ale jakoś żadna z licznych festiwalowych transmisji nie wzbudziła uczucia miłej ekscytacji, więc dałam spokój. Gorzej, oddałam się lekturze podwójnego numeru miesięcznika Teatr, w którym p. Dorota Kozińska wieszczy koniec regietheatru . Niestety, mimo, że artykuł niezmiernie ciekawy myślę, że na to za wcześnie, a w Polsce, do której wszelkie ogólniejsze tendencje w sztuce docierają z opóźnieniem  nie widać w tej kwestii żadnych perspektyw. W takim pesymistycznym nastawieniu utwierdził mnie wywiad w Mariuszem Trelińskim, także zawarty w numerze. Przy okazji prawie załamałam się przy czytaniu recenzji z warszawskiego „Ognistego anioła”. Monika Pasiecznik nazywa w niej zasadniczą warstwę przedstawienia „oprawą muzyczną” i poświęca dosłownie trzy niedługie zdanka z sążnistego testu. O tempora, o mores! Moje na nadchodzący sezon przewidywania związane z  pobliskim teatrem operowym czyli TWON są skromne, bo inne być nie mogą – plany są raczej jak na instytucję z ambicjami dość żałosne. Przy okazji sama tylko wizyta na ich stronie daje prostą i oczywistą odpowiedź na pytanie dlaczego warszawska scena zawsze będzie prowincjonalna, niezależnie od nagród i nominacji. Otóż tuż przed rozpoczęciem sezonu niektóre role pozostawały wciąż nieobsadzone. Zwłaszcza w „Tosce” nieznajomość nazwiska Cavaradossiego wydaje się znacząca (dziś „już” jest) – w końcu to opera, której wszelkie reżyserskie gmerania szkodzą wyjątkowo, natomiast jakość śpiewu  i  śpiewacze osobowości są zasadnicze. Wszyscy wiemy, że pomijając już nawet kwestie finansowe (chociaż wolałabym, żeby pieniądze wydawać raczej na gwiazdorskie gaże niż scenograficzne cuda – wianki) tuzy mają terminy ustalone na mniej więcej 5 lat do przodu. No i kończy się u nas łapanką. Jej rezultaty można sprawdzić fundując sobie darmowy seans „Umarłego miasta” na stronie TWON i ocenić przy okazji desperację obecnych w teatrze i wystawionych bezpośrednio na dźwięki produkowane przez Jacka Laszczkowskiego. Ogólnie mówiąc Izabelę Kłosińską ceniłam zawsze bardzo jako sopranistkę, ale rola casting director narodowej sceny raczej nie wystawia jej dobrego świadectwa. Tak właśnie przytłoczona smętnymi refleksjami  postanowiłam sobie nie poddawać się i po długie j przerwie obejrzeć jednak jakąś operę. Wybór „Ricciarda i Zoraidy” z Pesaro wydal mi się w miarę bezpieczny -  w końcu to Rossini, wystawiany w miejscu, w którym wokalne katastrofy raczej się nie zdarzają. Po seansie mogę powiedzieć, że lekarstwo odniosło skutek raczej umiarkowany, ale kto wie …
Zasadniczy brak entuzjazmu powoduje przede wszystkim samo dzieło, którego 200-lecie premiery minie  w grudniu. Zawiera sporo muzycznych piękności, jasne – Rossini, ale fabuła jest do bólu standardowa, postaci nakreślone bardzo grubą kreską a charakterów nie ma wcale. Niestety Marshall Pynkoski te słabości tylko podkreślił swoją inscenizacją. Miałam osobliwe wrażenie, że słyszę cichutki trzepot skrzydełek moli unoszących się w okolicach sceny i zastanawiałam, czy mamy tylko wybór między dżumą a cholerą – czyli poronionymi płodami regietheatru a czymś takim. Dostaliśmy bowiem spektakl nie tyle tradycyjny co ostentacyjnie staromodny. Oczywiście, dostrzegłam drobne elementy świadczące o celowości tego zabiegu i podkreśleniu konwencji w ramach puszczenia oczka do widza (np. „przebranie” Ricciarda powodujące jego nierozpoznawalność przez  ukochaną dziewczynę czyli … czarną chustkę na głowie), ale to nie pomogło. Na dodatek  reżyser zupełnie nie wiedział, co zrobić z chórem, więc wpuścił na scenę balet. Z miernym skutkiem. Scenografia Gerada Gauciego była oszczędna (jakieś arkady i tkaniny w „arabski” wzorek), za to kostiumy Michaela Giannfrancesco bogate i również utrzymane w ramach konwencji  (jak w XIX wieku wyobrażano sobie Orient). Wszystko to razem okazało się akceptowalne, tylko strasznie nudne. A jednak dałam radę i dotrwałam do końca dzięki Giacomo Sagripantiemu dyrygującemu z dużą werwą i dbałością i  szczegół (co dało wyjątkowo dobry efekt w pięknej uwerturze), jego muzykom i śpiewakom. Primadonna, Pretty Yende jako postać wydala mi się cokolwiek anonimowa, widać jest to aktorka wymagająca mocnego reżyserskiego wsparcia (wtedy rezultat może być porywający, jak wypadku jej Adiny). Śpiewała dobrze, ma uroczy głos, chociaż musiała momentami nieco cisnąć, bo partia napisana dla legendarnej Isabelli Colbran wymaga nieco innego kalibru). Juan Diego Florez po kilku ryzykownych eksperymentach repertuarowych powrócił do tego, w czym jest najlepszy –  z doskonałym skutkiem. Oczywiście, z latami jego tenor troszkę stracił na giętkości i swobodzie, ale niewiele, zaś stylowość i blask pozostały nienaruszone. Ricciardo był jedenastą rolą rossiniowską Floreza i oby tak dalej. Odkryciem wieczoru okazali się śpiewacy z Rosji – Sergey Romanowski i Victoria Yarovaya. On, baritenor (określenie już chyba na stałe weszło do języka) o ładnej barwie i łatwości w ozdobnikach jest przy zaletach muzycznych scenicznie atrakcyjny. Ona właściwie jako jedyna stworzyła pełną kreację wokalno-aktorską. Nie tylko dysponuje przyjemnym, okrągłym mezzosopranem i  kulturą wykonawczą, ale też temperamentem zwierzęcia scenicznego. Skład protagonistów sympatycznie uzupełnił młody baskijski  tenor liryczny Xabier Anduaga. 
Mam nadzieję, że pomimo żalów i jeremiad, jakimi Was, Drodzy Czytelnicy zalałam na początku wpisu sezon 2018/19 zaskoczy nas pozytywnie, przyniesie mnóstwo ekscytujących przedstawień i wydarzeń muzycznych. Oby nam się!