Artur Ruciński, Verdi i "Zbójcy"

Tak
jak chyba wszyscy polscy operomaniacy
miałam w drugiej połowie sierpnia dużo radości z sukcesu Artura
Rucińskiego na salzburskim festiwalu. Międzynarodowa kariera naszego barytona
nie zaczęła się wprawdzie ani dziś, ani wczoraj, ale w ostatnim czasie nabrała
gwałtownego przyspieszenia. Śledzę życzliwie drogi artystyczne wszystkich
polskich śpiewaków, którzy dopracowali się już solidnej pozycji na światowych
scenach i tych, którzy są u początku tej drogi. Nie ukrywam jednak, że dwóch
artystów zajmuje w moim melomańskim sercu miejsce szczególne a jednym z nich
jest Ruciński. Dlaczego akurat on? Poza oczywistym talentem, urodą głosu i
zaletami profesjonalnymi (bagatela) także dlatego, że jego rozwój artystyczny
miałam możliwość obserwować od początku, jako, że zarówno nauka jak kariera
związana jest od startu w moim miastem (w czasach, kiedy studiował bywałam nawet na egzaminach wokalnych w
warszawskiej Akademii Muzycznej). Widziałam i słyszałam najważniejsze role Rucińskiego
w Teatrze Wielkim i Operze Kameralnej -
od Guglielma, Papagena i Hrabiego Almavivy przez Janusza, Valentina i
Sharplessa do Enrica w „Lucii di Lammermoor” u boku Aleksandry Kurzak. Nie
trafił mi się tylko jego Oniegin, co zamierzam nadrobić w tym sezonie. Cała ta
wyliczanka stanowi najlepszy dowód na to, jak mądrym i cierpliwym człowiekiem
jest p. Artur. Potrafił pozwolić swojemu głosowi rozwijać się spokojnie i
naturalnie, co u barytona trochę trwa. Oparł się propozycjom, które temu nie
sprzyjały, chociaż mogły zapewnić
doraźny sukces, który jednakże byłby pewnie krótkotrwały. Dziś, kiedy ma 38
lat głos pociemniał, rozrósł się i jest
już gotów do śpiewania Verdiego. I to jest wspaniała wiadomość dla
widzów/słuchaczy na całym świecie, dla nas, krajowców zaprawiona lekką nutką
goryczy – im większa sława i pozycja, tym rzadziej widywać pewnie będziemy
Rucińskiego w domu. Chyba, że weźmie przykład z niewiele (trochę ponad 3 lata)
starszego kolegi, Mariusza Kwietnia, który dla Krakowa znajduje czas w każdym
sezonie i nie są to tylko koncerty. W każdym razie to właśnie Ruciński ma
szansę dołączyć do Ludovica Teziera i
zaspokoić chociaż w części głód obecności prawdziwego baritone verdiano na
scenach całego globu. Nie lekceważę wcale dokonań Andrzeja Dobbera, Željko Lučića, George
Peteana czy Dmitri Hvorostovsky’ego , ale raczej trudno mi któregokolwiek z
nich uznać za następcę Piero Cappuccillego czy nawet Sherrilla Milesa, o
dawniejszych mistrzach nie mówiąc. Artur Ruciński jest dopiero na początku
verdiowskiej drogi (wykonuje na razie zaledwie 4 role, koncertowego występu
jako Ezio w „Attyli” nie licząc), ale to początek niezwykle wręcz obiecujący. W
kraju nie mieliśmy dotąd szczęścia, oprócz właśnie Ezia podziwiać go w
tym repertuarze, pozostają nam więc tylko strzępy na YT, ale nawet one
doskonale świadczą o perspektywach naszego barytona. Jeśli ktoś chciałby
pełniejszego dowodu pozostaje tylko rejestracja „Zbójców” (I Masnadieri) z
neapolitańskiego Teatro San Carlo z marca 2012, ale to potwierdzenie całkowicie
wystarczające. „Zbójcy” to, proszę o wybaczenie wszystkich ortodoksyjnych
wielbicieli klasyki nie jest ani dobra
sztuka, mimo, że napisał ją Schiller, ani dobra opera. Dzieło Verdiego, mimo
wszystko daje się dziś słuchać (zastanawiająco przypomina mi „Giovannę d’Arco”
, zwłaszcza te cabaletty w rytmie wesołej galopady, taką ma nawet do
zaśpiewania chór), zawiera też przynajmniej jedną perełkę – wielką scenę
Francesca z początku czwartego aktu. Verdi lubił niskie głosy męskie i często
pisał dla nich partie ciekawsze od tenorowych (nawet, jeśli to tenor był
bohaterem tytułowym i kłaniał się jako ostatni). W tym wypadku tak właśnie się
stało, a Ruciński wykorzystał szansę, jaką dali mu kompozytor do spółki z
reżyserem. Gabriele Lavia, były aktor zaczynający swą karierę w filmach najwyraźniej
miał pomysł tylko na czarny charakter,
reszta wykonawców musiała sobie radzić sama, co wobec ich wątłych
talentów scenicznych nie dało ciekawych rezultatów. Wokalnie było znacznie
lepiej. Zaskoczył mnie pozytywnie Aquilles Machado śpiewający bardzo dobrze
głosem rozmiarze „lekkopółśrednim”, ale dźwięcznym, nośnym, z niezłą górą i
pewnością intonacyjną. Nie przepadam za barwą sopranu Lucrezii Garcii, trzeba
jednak przyznać, że to śpiewaczka fachowa,
szczególnie w dramatycznych fragmentach roli (lamentacyjne, wymagające
nienagannego legato nie leżą jej już tak dobrze). Tyle, że oboje stanowili dla
Artura Rucińskiego tylko blade tło, bo on nie tylko świetnie śpiewał, ale też
stworzył wspaniałą postać. Jego Francesco jest kaleki nie tylko duchowo, ale i
fizycznie: garbaty, kulejący, przykurczony – warto popatrzeć jak niezwykle
trudne od strony technicznej zadanie nie przeszkadza Rucińskiemu w skupieniu
się na pracy czysto wokalnej. Nienaganna emisja, fantastyczna technika
oddechowa i wyrównanie we wszystkich rejestrach czyni ten wcale nie potężny
głos instrumentem idealnie posłusznym woli swego właściciela. I co za
interpretacja, momentami aż ciarki przechodzą po grzbiecie! Gwoli
sprawiedliwości musze dodać, że wszyscy śpiewacy otrzymali właściwe wsparcie ze
strony dyrygenta Nicoli Luisottiego i orkiestry Teatro San Carlo. Żałuję tylko,
że nie znam nazwiska muzyka pięknie realizującego długie solo w uwerturze (właściwie stanowiącej
concertino na wiolonczelę). Wracając zaś do głównego bohatera tego posta wygląda
na to, że czeka go bardzo ciekawa przyszłość. Poza planami już znanymi będzie
on przecież cieszyć się rezultatami błyskotliwego debiutu salzburskiego, który
może przynieść konsekwencje znacznie dalej idące niż nagłe zastępstwo w ROH.
Tamten występ w egzystującej już od wielu lat, ciągle tej samej produkcji u
boku dobrych, ale niemających jeszcze pozycji gwiazd kolegów to jednak zupełnie
co innego niż towarzyszenie na scenie superdivie w prestiżowym spektaklu na
wielkim festiwalu. Jeśli istnieją jeszcze jacyś szefowie od obsad, którzy o
Rucińskim nie słyszeli, teraz to się zmieni, bo baritone verdiano to skarb. Już
w tym miesiącu Rucińskiego czeka przygoda bardzo interesująca – nie tylko
debiut w La Scali,
ale też kolejna rola verdiowska. Uczciwie
mówiąc, drugoplanowa, ale taka, w której można zaprezentować zarówno
walory głosowe, jak aktorskie. W dodatku u boku Placida Domingo, którego z
takim powodzeniem zastąpił nasz śpiewak w „Trubadurze”. Moim zdaniem, to nie
Ruciński powinien się tej nieuchronnej konfrontacji obawiać … Mnie jednak
jeszcze bardziej od początku sezonu interesuje w jego wypadku końcówka, kiedy
to pojawi się na scenie Opera Bastille jako Don Giovanni. Będzie to debiut
Rucińskiego w tej ikonicznej roli i chyba już na to najwyższy czas, bo za
chwilę zapewne Verdi zawładnie wykonywanym przez niego repertuarem na dobre. https://www.youtube.com/watch?v=v10th2NRRSs
https://www.youtube.com/watch?v=weaXxKav-ak
https://www.youtube.com/watch?v=CrGITLPy4Uw
https://www.youtube.com/watch?v=F6sRdStzjTs








7 lutego 2015 usłyszymy Artura Rucińskiego w Operze Wrocławskiej w "Eugeniuszu Onieginie"
OdpowiedzUsuńWspaniale! Będzie to nowa produkcja, ale na razie na stronie nie dostrzegłam informacji o obsadzie i autorach tej premiery. W każdym razie pretekst do odwiedzenia mojego ulubionego (poza rodzinnym oczywiście) polskiego miasta jest jak złoto!
OdpowiedzUsuńNa oficjalnej stronie Artura Rucińskiego można odnaleźć potwierdzenie, mam nadzieję że nic się nie zmieni, bilety zarezerwowane ! Zapraszam do Wrocławia !
OdpowiedzUsuńNiestety dzisiaj nie zaspiewa Oniegina w Operze Wroclawskiej.
OdpowiedzUsuńO, to smutne, chory? Tak to jest ze śpiewakami - zimą wirusy i przeziębienia, latem alergie. W Warszawie tez nie śpiewał wszystkich zaplanowanych spektakli.
OdpowiedzUsuńHe's amazing! I fell in love with his Francesco, such a fascinating, tragic villain. I think he will be a very good Rigoletto when the time comes.
OdpowiedzUsuń