czwartek, 20 czerwca 2024

"Rusałka" w Tuluzie

Zapewne zauważyliście, stali czytelnicy (jesteście tu jeszcze?), że dawno temu dopadł mnie operowy marazm, z którego trudno mi się wydostać a warunki zewnętrzne też mocno nie sprzyjają. Jeśli cokolwiek może mnie z tego ponurego stanu wyrwać chociaż na chwilę to chyba tylko Mozart albo nieznana mi inscenizacja „Rusałki”. A właśnie w sieci pojawił się zapis przedstawienia z Théâtre du Capitole de Toulouse (październik 2022). Operę Dvořáka darzę miłością czystą i (prawdopodobnie) dozgonną ale do nowych jej produkcji odnoszę się nieco podejrzliwie – tyle potworków już widziałąm… W Tuluzie pełną odpowiedzialność za sceniczny kształt dzieła (reżyseria, scenografia, kostiumy, światło i … choreografia ) wziął na siebie Stefano Poda,który chyba nie bardzo ufa współpracownikom, bo z „Alciną” wystawianą przez niego w Lozannie było podobnie. Wygodne to dla odbiorcy, wiadomo do kogo kierować zażalenia i zachwyty, przynajmniej za to, co widać. Mnie ta „Rusałka” pozostawiła w stanie lekkiej konsternacji, bo pewne elementy nie są w niej dla widza jasne i zrozumiałe, ale – naprawdę, mogło być znacznie gorzej. Tym niemniej gdybym miała szansę z panem Poda porozmawiać, postarałabym się pewne wątpliwości wyjaśnić. Rozumiem, że dopiero ból po stracie Rusałki sprowadza Księcia do jego naturalnej postaci (w akcie pierwszym i drugim wygląda on identycznie jak jego dworacy) ale coś mnie jednak męczy – czemuż to pod wpływem nieszczęścia zarówno jemu, jak jego bogdance … ciemnieją włosy? Jestem brunetką, sami rozumiecie – to mnie interesuje. Pytanie drugie – skąd się bierze standaryzacja wyglądu zarówno panien wodnych i leśnych (w oryginale występują oba gatunki i nie są tożsame) ? I to powtarza się w świecie ludzkim – Obca Księżniczka otrzymała wizerunek identyczny jak cała żeńska część chóru. Co oznaczają wiszące nad sceną dwie gigantyczne dłonie (w finale są nawet cztery), w których na początku zagnieżdża się księżyc? Przeniesienie akcji z leśnego jeziora do czegoś w rodzaju basenu na dachu wieżowca otoczonego mrożonymi szybami przez które widać zarysy tworów przypominających momentami drzewa, a czasem szkielety budynków dziwi mniej albo wcale. Jakiż szanujący się reżyser operowy pozostawiłby miejsce akcji tam, gdzie je librecista i kompozytor przewidzieli. Ale mamy relikt mody sprzed 10-15 lat, kiedy to scenę zalewano wodą. Tutaj jednakże dostaliśmy pewne novum, bo o ile cały akwen jest płyciutki, mniej więcej na jego środku musi być wgłębienie, w którym wykonawcy zanurzają się z głową, a czasem nawet nurkują. Czy to ma sens trudno powiedzieć, bo nie wszystkie ze znaczeń, które reżyser chciał przekazać docierają do widza, ale przyznać trzeba, że wygląda to, zwłaszcza w połączeniu ze zmieniającym się światłem efektownie. Co interesujące, mimo ciągłej aktywności wielu ludzi żadne pluski i chlapania nie zakłócały przestrzeni dźwiękowej (docenią tę zaletę osoby pamiętające ciągły hurgot zraszaczy i inne tego typu atrakcje w „Holendrze” z TWON). Poda, co też zaliczyć należy do plusów nie majstrował szczególnie ani przy samej historii, ani przy postaciach. Ocieplił tylko postać Ježibaby, która mimo łysiny i czarnych szat nie jest tu groźną czarownicą a raczej współczującą czarodziejką. Za muzyczną stronę spektaklu odpowiadał Frank Beerman, kładący nacisk raczej na płynną i liryczną stronę partytury niż efekty dramatyczne, co nie znaczy, że ich zabrakło. Anita Hartig była Rusałką akceptowalną, ale pamiętałam jej głos (dawno nie słyszałam) jako atrakcyjniejszy i okrąglejszy. Piotr Buszewski chyba zastąpił swego imiennika Beczałę na stanowisku najpopularniejszego polskiego Księcia. Śpiewał dobrze, ze sporą mocą ale jego brzmienie nie do końca mnie przekonało, przydałoby się nieco więcej zróżnicowania rejestrów. Przy podziękowaniach największą owację francuska publiczność zgotowała Wodnikowi i ja się z nią w pełni zgadzam. Aleksei Isaev zaprezentował komplet pożądanych w tej roli cech – piękną barwę bogatego głosu, znakomite legato i wyrazisty przekaz dramatyczny. A łatwo nie miał, bo swoją przecudną arię śpiewał z woli reżysera czołgając się na brzuchu w wodzie ( wczasie trwania spektaklu także śpiewał z wodą sięgającą piersi i nurkował). Béatrice Uria-Monzon, znana niektórym jako BUM głosowo podołała trudnej partii Obcej Księżniczki, chociaż nie z własnej winy jako postać nie była szczególnie wiarygodna. W przeciwieństwie do Claire Barnett-Jones – Ježibaby. Role i rólki drugoplanowe wypadły też dobrze, począwszy od Seraphine Cortes – Kuchcika a na Fabrice Alibertim – Gajowym kończąc. Jeśli traficie na tę „Rusałkę” gdzieś w odmętach sieci – warto spróbować.