Z
czym kojarzy się Wam Monaco? Najoczywistsza asocjacja to milionerzy i hazard,
może jeszcze najurodziwsza i najstarsza bez przerwy panująca dynastia w
Europie. A jednak to niemal najmniejsze (większe tylko od Watykanu) państwo
świata liczące sobie zaledwie 30500 mieszkańców jest prężnym ośrodkiem
kulturalnym, co zawdzięcza w dużej części
księżniczce Caroline. To ona z żelazną konsekwencją wspiera swoimi
znajomościami (przyjaźni się z Placidem Domingo i Ruggero Raimondim) ,
patronatem i finansami sztuki plastyczne, muzykę i literaturę. „Les Ballets de
Monte Carlo” powołała od zera prawie 30 lat temu i dziś jest to jeden z
najbardziej znanych zespołów tanecznych na kontynencie. Ale - Monte Carlo ma także operę, o której
niezbyt często słychać w mediach. Trudno
właściwie powiedzieć dlaczego, bo śpiewają tam znani i poważani artyści. W
każdym razie, na spektakl z tamtejszego teatru natknęłam się po raz pierwszy.
Podczas oglądania zaskoczyła mnie reakcja tamtejszej publiczności, a właściwie
jej brak – żadnych owacji po konkretnych numerach, brawa dozwolone po
zakończeniu aktu. Odbierano
przedstawienie w takim skupieniu, jakby to był „Parsifal” w Bayreuth. A
dawano „Ernaniego”. Wczesne dzieło Verdiego ma swoje słabości, ale
dramaturgiczna zwartość i niepowstrzymana
inwencja melodyczna maestra czynią je wartym upolowania na scenie (jeśli
zostało dobrze wykonane). Nie jest to łatwe zadanie z dwóch względów – wystawia
się tę operę niezbyt często, a jeszcze rzadziej dobrze. W lutym 2012
transmitowano ją z Met, ale spektakl pozostawił mieszane uczucia. Najlepiej
wspominam sędziwą (1982) produkcję z La Scali – nie była może szczególnie inspirująca od
strony teatralnej, ale za to świetnie śpiewana (Domingo, Freni, Bruson,
Ghiaurow), wydano ją nawet na płytach. Partytura „Ernaniego” zawiera cztery
doskonałe, pozwalające się popisać role, w tym dwie szczególnie atrakcyjne,
które dostały się niższym głosom męskim. Verdiemu nie zdarzało się prawie
traktować partii sopranowej na zasadzie „amantka musi być”, tu mamy wyjątek potwierdzający
regułę. Nieoceniony Piotr Kamiński nazywa Elvirę brutalnie „luksusowym meblem
wokalnym”. Z Ernanim sytuacja jest już bardziej typowa dla Verdiego, bo w
przeciwieństwie do publiczności nie hołubił on tenorów i często odfajkowywał
obowiązkową arię dla amanta na samym początku, aby potem mieć z nim już spokój,
przynamniej pod względem popisowego numeru. W literaturze operowej nagminnie
zdarza się, że nie tylko najciekawsza, ale i największa rola dostaje się komuś
zupełnie innemu niż bohater tytułowy. „Ernani” to właśnie taki przypadek, rzecz
właściwie powinna nazywać się … „Don
Carlo”, jako, że tak brzmi
zitalianizowana forma imienia cesarza Karola V Habsburga. W czasie akcji tej
opery (spotkamy go także w innych) bohater jest jeszcze królem i obiega trochę
od schematu podłego barytona. Nie w kwestii uczuć, niestety, bowiem obiekt jego
afektu wybiera, nie wiedzieć czemu tenora. Ale jako monarcha decyduje się być
łaskawym i nie on staje na drodze do szczęścia kochanków. Najważniejsze jednak,
że król ma do zaśpiewania aż trzy arie (wszyscy pozostali protagoniści po
jednej) udziału w ensemblach nie licząc. Rolę tę w Monte Carlo wykonał Ludovic
Tézier i wobec tego stała się ona główną atrakcją wieczoru. Swoją drogą u
początku kariery czasami bardzo trudno jest przewidzieć jak się rozwinie czyjś
głos. Kto dziesięć lat temu przypuszczał , że Tézier już niedługo będzie jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym)
barytonów verdiowskich, że jego piękny baryton nabierze mocy nic nie tracąc na
aksamitności brzmienia? Dobrą szkołę belcantową słychać w jego interpretacji
nadal, stąd się wszak bierze umiejętność wzorcowego frazowania, wspaniałe
legato, idealna kontrola oddechowa. Poza tym wyraźna jest także usilna praca
nad aktorstwem, dzisiejszy Tézier to nie ten sam kawałek drewna co kiedyś. W
każdym razie jako Carlo zachwycił mnie nie mniej niż kiedyś Renato Bruson, a
mojej strony to komplement największy. Dużym, pozytywnym zaskoczeniem okazał się dla mnie także występ
Alexandra Vinogradova w partii Silvy.
Śpiewak ma dopiero 36 lat co oznacza, że był (o ironio) najmłodszy w obsadzie a
jak na basa jest w wieku szczenięcym. Jak dotąd specjalizował się w Mozarcie i
Rossinim, dopiero od niedawna zaczął próbować cięższego repertuaru. Silva w
jego wykonaniu to najlepszy dowód na to, że ma szansę kontynuować tradycję
typowych słowiańskich basów tak doskonale sprawdzających się w repertuarze …
włoskim. Oczywiście go głos będzie się z czasem jeszcze pogłębiał i
nabierał tych cenionych przez
publiczność najniższych, wibrujących tonów. Vinogradov, którego ledwo widać
spod peruki i doklejonego, imponującego zarostu (konia z rzędem temu, kto by go
po tym scenicznym doświadczeniu rozpoznał na ulicy) znakomicie też dał sobie
radę z interpretacją aktorską. Czego nie można powiedzieć o Ramonie Vargasie,
ale on nigdy nie był „zwierzęciem scenicznym”. Jego tenor z wiekiem stracił
nieco na blasku i brzmiał trochę sucho, zwłaszcza w arii, ale później było już
tylko lepiej. Jedyną słabą stroną obsady wokalnej okazała się Svetla Vassileva,
która, jako piękna kobieta wyglądała wspaniale, ale, to co wydobywało się z jej
gardła nie zasługuje na żadne ciepłe słowa. W arii i cabaletcie była to po
prostu katastrofa – tylu błędów intonacyjnych wykrzyczanych wysilonym,
skrzypiącym głosem dawno nie słyszałam. Stosowane przez nią dziwaczne podjazdy
dźwiękowe przypominały mi żywo wyczyny wokalne Vesseliny Kasarovej w „Alcinie”.
Podobno Vassileva nie czuła się dobrze,
ale tej sytuacji lepiej chyba zrezygnować z występu niż narażać siebie na taki
wysiłek a publiczność na jego wątpliwe wyniki. Maestro Daniele Callegari
wykazał się wielką werwą w prowadzeniu
orkiestry – nie było może dopieszczania detali, ale rezultat finalny naprawdę
mógł się podobać. Na koniec kilka słów o samej inscenizacji, krzepiąco prostej
i tradycyjnej. Jean-Louis Grinda nie silił się na rewolucyjne pomysły, za co mu
chwała. Miałam jednak wrażenie, że cały ciężar odpowiedzialności spadł na barki
projektantki bogatych, pięknych kostiumów Teresy Acone i Laurenta Castaingta,
który światłem namalował nam szereg wspaniałych obrazów, których nie
powstydziłby się żaden caravaggionista. Przy okazji udowodnił, że nawet jeżeli
na scenie zasadniczo jest ciemno, można sprawić, żeby widz mógł widzieć
wszystko, co widzieć powinien. Isabelle Partiot-Pieri nie napracowała się przy
scenografii, ciekawym elementem dodanym było wielka połać lustrzana pozwalająca
obserwować postaci także z lotu ptaka.
Moje
pierwsze zetknięcie z Opera de Monte Carlo okazało się w sumie udane. Z
niecierpliwością zaś czekam na kolejne kreacje verdiowskie Ludovica Téziera i
Alexandra Vinogradova, gdziekolwiek zostaną
zaprezentowane.
Aż nabrałam ochoty na ten spektakl, tak go pysznie opisałaś! Zdjęcia piękne i bardzo w stylu Caravaggia, który Pan Oświetleniowiec musiał mieć w głowie projektując światło dla Ernani. Piękne są też kostiumy, co w czasach wszechpanującego regietheater, gdzie bohaterowie Verdiego muszą koniecznie opowiadać o problemach współczesnego świata we współczesnych ubraniach, jest jak kąpiel w źródlanej wodzie. Może to świadczy, że publiczność w Monte Carlo jest nienowoczesna, ale lepsza ta nienowoczesność niż awangarda na siłę. A Ludovic Tezier jest na pewno najlepszym barytonem verdiowskim i coraz lepszym aktorem.
OdpowiedzUsuńSerdecznie ten spektakl polecam, Ostatnio oglądałam też "Bal maskowy" sprzed 7 lat, z Paryża. Akcję tam przeniesiono trochę bliżej współczesności, ale żadnych eksperymentów nie było. Tezier przepięknie zaśpiewał "Eri tu", wszystkie emocje były i w głosie, i na twarzy ( a dużo Verdi ich w tej arii zapisał), znakomity był też głosowo Marcello Alvarez, dobry Oscar - Camilla Tilling, niezła Ulrica - Manistina. Tylko Angela Brown, potraktowała Amelię jednostronnie, za mocno, bez najmniejszych niuansów.
OdpowiedzUsuń