Recenzując
jakiś czas temu przedstawienie „Farnace” ze Strasburga nie przypuszczałam
jeszcze, że niebawem przyjdzie mi asystować przy polskim wykonaniu tego dzieła.
Tym bardziej nie podejrzewałam, że będzie to krajowa prapremiera w pełni
teatralnej wersji nie tylko tej, ale jakiejkolwiek opery Vivaldiego. Fakt ów
niezmiernie dobitnie przypomina nam o repertuarowym zapóźnieniu naszej ojczyzny
i to nie tylko w kwestii utworów barokowych, chociaż tych szczególnie. Tym
większa chwała i podziękowania należą się Annie Radziejewskiej i Liliannie
Stawarz, animatorkom i twórczyniom stowarzyszenia „Dramma per musica” od kilku lat niezmordowanie prezentującym nam
rzeczy nigdy nad Wisłą
niewykonywane. Ich wielka praca jest
jeszcze cenniejsza teraz, po
zamordowaniu przez Adama Struzika i Alicję Węgorzewską-Whiskerd (z pomocą Jacka Laszczkowskiego) Warszawskiej
Opery Kameralnej. I chociaż środki
finansowe przedsięwzięciu raczej nie sprzyjają, już po raz trzeci w ramach
Festiwalu Oper Barokowych mieliśmy do czynienia z bardzo udanym
przedstawieniem, na które bilety wyprzedały się błyskawicznie. Nie wykazałam
się właściwym refleksem i gdyby nie pewna litościwa duszyczka cała przyjemność
by mnie ominęła. Skoro jednak udało mi się znaleźć w Teatrze Stanisławowskim winna
Wam jestem relację. Zacząć należy od kompletnie autorskiej wersji dzieła, która
powstała z dwóch rękopisów zachowanych w bibliotece w Turynie. „Farnace” ma
wiele mutacji (źródła podają różne liczby, najczęściej 7), nie istnieje
natomiast ta kanoniczna, więc działania realizatorek są całkowicie uprawnione.
Reżyserię powierzono sprawdzonej już wcześniej Natalii Kozłowskiej, która i tym
razem, mimo finansowych ograniczeń podołała zadaniu. Z konieczności scenografię
trzeba było ograniczyć do minimum, co wydaje się w niczym nie przeszkadzać
wyobraźni oraz inwencji twórczej reżyserki, a wręcz ją inspirować. Trudno tu
opisywać poszczególne rozwiązania sceniczne, bo o całym efekcie decyduje
swoista lekkość (mimo dramatycznego libretta), wdzięk i poczucie humoru. Kto był
np. na „Arippinie” lub widział ją w Ninatece ten wie w czym rzecz. Te cechy
prac Kozłowskiej są bezcenne w czasach regietheatru, którego adepci zazwyczaj
nastawieni są na turpistyczną wizję współczesności, często podlaną w dodatku
ciężkim, psychoanalitycznym sosem. A tu,
mimo scenograficznych limitów znajdujemy się w oazie uroku i blasku a kostiumy
(Paulina Czernek) przenoszą nas w środowisko właściwe czasowi akcji . Bezcenne.
Zwłaszcza, że muzycznie wszystko też udało się świetnie – aż prosi się zarejestrowanie
go i wydanie na DVD – nigdzie nie musielibyśmy się go wstydzić! Royal Baroque
Ensemble pod pewną ręką Lilianny Stawarz
pięknie się nam przez parę lat rozwinął i dziś słucha się go dużą
przyjemnością. Anna Radziejewska jest klasą sama dla siebie i potwierdziła to
partią Farnacesa, chociaż mam wrażenie, iż w „Agrippinie” była bardziej na
własnym terytorium. Aria „Gelido in ogni
vena” wypadła w każdym razie świetnie. Urszula Kryger, którą po raz pierwszy
widziałam w operowym wcieleniu debiutowała rolą Berenice w muzyce barokowej i
cóż to był za debiut! Być może częściej będziemy mieć okazję podziwiać p.
Kryger poza właściwym jej repertuarem pieśniarskim i oratoryjnym, bo rola
Berenice sprawiała jej chyba tyle samo frajdy co nam, publiczności. Specyficzna
to partia, złożona z knucia i koloraturowych wybuchów furii -można się w niej
wygrać do woli, pod warunkiem zachowania kontroli nad tymi kaskadami wściekłych ozdobników, co oczywiście zostało
wykonane perfekcyjnie. Rola szlachetnej Tamiri zyskała doskonałą
interpretatorkę w osobie Elżbiety Wróblewskiej (piękny głos), zaś o kokietce
Selindzie – Joanna Krasuska-Motulewicz mogę napisać kropka w kropkę to samo co
o jej odpowiedniczce ze Strasburga – apetyczna pod każdym względem. Tenor Przemysława
Baińskiego brzmiał bardzo dobrze. Nie należę do wielbicielek głosu Jana Jakuba
Monowida, który wydaje mi się matowy, ale trzeba przyznać, że śpiewak ten
zawsze trzyma poziom i jest bardzo utalentowany aktorsko. Kacper Szelążek był na moim spektaklu w świetnej
formie, co muszę z cała mocą podkreślić. Skądinąd słychać narzekania na jego
śpiewanie, i być może jest coś na rzeczy biorąc pod uwagę porażki Szelążka w
konkursach wokalnych, gdzie zdarza mu się przegrywać z teoretycznie słabszymi
rywalami. Ale – może po prostu nie jest on „zwierzęciem konkursowym”, zdarza
się. Ja tylko raz byłam świadkiem walki artysty z intonacją, a miało to miejsce
przy okazji spektaklu „Teatro alla moda”
rok temu. Z tym, że po owym
niekomfortowym doświadczeniu przed antraktem po nim Szelążek błyszczał już pełnią
swych możliwości, a są one naprawdę duże. W moich uszach partią Gilladesa tylko
to mniemanie potwierdził.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz