W Met nie dzieje się najlepiej, skoro widownia świeci
sporymi łysinami nawet na „Carmen”. Oczywiście, zapełnienie ponad 3000 miejsc
nie jest proste, ale w przeszłości
udawało się jakoś częściej niż dziś. U nas „Carmen” ciągle stanowi magnes dla
publiczności, zwłaszcza wsparta występem jednej z naszych narodowych gwiazd i z
doniesień wynika, iż kina transmitujące w miniony weekend przedstawienie z
Nowego Jorku na frekwencję nie narzekały. Produkcja Richarda Eyre (nad
wznowieniem czuwała Paula Williams) miała premierę już 10 lat temu – wtedy także był Polak w obsadzie (aczkolwiek Mariusz Kwiecień nie wziął udziału w
spektaklu przekazywanym na żywo, złożony niemocą) oraz tego sam Don José co w bieżącym cyklu. Występująca wówczas
w tytułowej roli Elīna Garanča zebrała mieszane recenzje bo chociaż
niesłychanie ponętna (błękitne oczy przy ciemnych włosach robiły na wielkim
ekranie piorunujące wrażenie), to jednak ani głosowo, ani jako postać nie
wydawała się idealną andaluzyjską Cyganką. Samo przedstawienie w tegorocznej
odsłonie się nie zmieniło. Niegdyś odebrałam je jako estetyczne, zrobione ze
smakiem, ale, może z wyjątkiem dosyć intensywnej sceny finałowej raczej
chłodne. Podobnie odczułam je teraz, zwłaszcza, że muzycznie dzięki dyrygentowi
było dużo bardziej z ducha francuskiego niż hiszpańskiego. Może tak właśnie
powinno być, nie wiem… Louis Langrée poprowadził orkiestrę Met bardzo płynnie i
elegancko, ale w jak dla mnie w zbyt zapędzonych tempach, przez co efekty
rytmiczno-dramatyczne gdzieś się zagubiły. Pewnie nie jestem słuchaczką dość
wyrafinowaną, bo ja te efekty w „Carmen” lubię i uważam, że są potrzebne. Tak
więc o ile w sprawie maestra miałam wątpliwości, żadnych nie wzbudziła we mnie Clémentine
Margaine. Od pierwszych taktów habanery wiedziałam, że to wreszcie współczesna
Carmen idealna i że jej wspaniały, koniakowo dymny, gęsty mezzosopran brzmi w
tej partii zjawiskowo. Dla mnie – prawdziwe olśnienie i wdzięczna jestem tym w
Was, którzy zachęcili mnie do wizyty w kinie zachwycając się tą śpiewaczką. Scenicznie
Margaine także się sprawdza, chociaż w tym wypadku to raczej solidne rzemiosło
niż wrodzony talent , przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Roberto Alagna mógłby
Don Joségo
wykonywać na autopilocie, ale tego nie robi – za każdym razem daje mu specyficzną
żarliwość i ciepło, które czynią końcowy wybuch desperacji jeszcze
efektowniejszym. Wokalnie także to był udany występ. Alexander Vinogradov,
któremu kibicuję od pewnego czasu nieco mnie zawiódł jako Escamillo, ale
właściwie nie przypominam sobie śpiewaka, który by tego nie zrobił. To rola
nieduża, acz bardzo wymagająca, z doprawdy perfidnie napisaną arią, którą znają
nawet ci wstrząsający się z odrazą i przerażeniem na samo hasło „opera”. W dodatku, poza bardzo giętkim głosem o
rozległej skali doskonały Escamillo powinien mieć osobisty wdzięk i sceniczny
magnetyzm – bo jest on właściwie duchowym bliźniakiem Carmen. Vinogradov
wyśpiewał zasadniczo przyzwoicie wszystkie nuty, jego powierzchowności też
trudno coś zarzucić ale w sumie okazał się toreadorem całkiem wypranym z
osobowości za to obciążonym okropnym akcentem (a nie należę do czepliwych w tej
kwestii). Aleksandra Kurzak ku radości polskich widzów została nagrodzona
największymi brawami przez dziwnie powściągliwą nowojorską publiczność
(przynajmniej w czasie spektaklu, po ukłonach była już owacja na stojąco). Nie
bez przyczyny – stworzyła prawdziwą, uroczą postać Micaëli o głosie nieco
większym i bogatszym niż to zazwyczaj w tej partii się zdarza. Żałuję za to, że tak ważny w „Carmen” chór
nie stanął na wysokości zadania a jego żeńska część straszyła niezbornym i
piskliwym brzmieniem. Scenie o tak rozbuchanych ambicjach nie uchodzi.
Zaskakujące! Bo w transmisji radiowej ta Carmen wypadła, mówiąc delikatnie, bardzo blado. Clémentine Margaine, która bardzo dużo śpiewa w Berlinie (w tym Carmen) i zwykle mi się podoba - w nowojorskiej Carmen wypadła co najwyżej poprawnie.
OdpowiedzUsuńMoże oczekujemy innej Carmen ... Masz swoją ulubioną współczesną?
OdpowiedzUsuńMam dwie: Anitę i Antonacci.
UsuńTak podejrzewałam, zwłaszcza w kwestii Antonacci, którą podziwiam za interpretację roli, ale głosowo - całkiem nie moja bajka. Anita jest świetna właściwie we wszystkim, czego dotknie, ale jej Carmen przekonuje mnie odrobinkę (naprawdę tylko tyle) mniej niż Lubasza, Dalila, Amneris, Księżna etc.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Klementyna się podobała :)
OdpowiedzUsuńJa niestety na tę Carmen nie dotarłam, ale mam nadzieję, że pojawi się w letnich powtórkach.
Drusilla
Niewykluczone, zwłaszcza ze względu na doskonałą frekwencję (i Kurzak).
OdpowiedzUsuń