czwartek, 4 maja 2023

Romeo i Julia z Zurychu

Nie wiedzieć czemu zostałam przez siłę wyższą obdarzona naturą rozpaczliwie nieromantyczną. Nawet jako dziewczę w wieku, w którym zazwyczaj jest się podatnym na takie wzruszenia, co niektórym zostaje na dłużej (żeby nie powiedzieć na zawsze) nie byłam do nich szczególnie skłonna. W związku z tym nie ciągnęło mnie specjalnie do miłosnego melodramatu wszechczasów i „Romeo i Julię” zaliczyłam po raz pierwszy dość późno, co tym bardziej nie sprzyjało łezkom oraz innym objawom emocjonalnego wzmożenia. Doceniłam za to formalne mistrzostwo tekstu Shakespeare’a a szczególnie fakt, że w finale nie pozwolił on kochankom nawet na kilkusekundowe pożegnanie. Do dziś zastanawia mnie także, dlaczego bard ze Stratfordu wybrał swoim bohaterom takie środki popełnienia samobójstwa – trucizna dla mężczyzny a sztylet dla kobiety. Jest to odwrotność tego, co obiegowo uważa się za męskie i żeńskie. Moja operowa pasja nie przyniosła mi zmiany spojrzenia na amantów z Verony, może dlatego, że nikomu nie udało się z sukcesem przełożyć dramatu na język sztuki lirycznej. W literaturze gatunku na placu boju pozostał właściwie tylko Gounod i jego libreciści : Jules Barbier oraz Michel Carré, bo tekst Felice Romaniego używany przez wielu kompozytorów (w tym Belliniego i Vaccaia) miał swe źródło we wcześniejszych opracowaniach tematu. Ich dzieło także nie poruszyło we mnie żadnych czułych strun, czego najlepszym dowodem fakt, że dzisiejszy post jest pierwszym w długich już dziejach mojego bloga mu poświęconym. Każdy, kto się z tą operą zetknął zapewne pamięta o niej jedno – pomimo obecności sporej ilości postaci drugoplanowych (dwie z nich mają do zaśpiewania godne zapamiętania arie) i kilku scen zbiorowych stanowi ona właściwie ciąg duetów amantów przeplatanych czasem ich solówkami. To należy na pewno zaliczyć do aktywów dzieła, taka konstrukcja wydaje mi się słuszna. Nie czepiam się też finału znacznie banalniejszego niż w oryginale bo myśląc racjonalnie trudno sobie wyobrazić inny – panowie Barbier, Carré i Gounod nie byli rewolucjonistami ani tym bardziej Shakespeare’m i trudno od nich tego wymagać. Tym nie mniej „Romeo et Juliette” nie należy i pewnie już nigdy nie będzie do moich ulubionych oper. Transmisja z Opernhaus Zurich trafiła na moment mojej frustracji, bo troszkę wcześniej próbowałam uporać się z „Hamletem” Thomasa w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i poległam totalnie. Nawet Tézier i Oropesa, jakkolwiek śpiewający doskonale nie byli w stanie mnie zatrzymać przy nudnej, mętnej i trującej niczym wody Odry realizacji. Serdecznie współczuję jej autorowi, ale za uzewnętrznianie swoich traum i obsesji się płaci, a co dopiero mówić o ich uscenicznianiu. Spektakl ze Szwajcarii obejrzałam więc niejako w ramach leczenia licząc nie tyle na piorunujący rezultat kuracji, co na łagodne ukojenie po paryskich przeżyciach. Mniej więcej to właśnie dostałam – rzecz daleką od doskonałości, ale bez dyskwalifikujących wad i spełniającą moje założenia. Produkcja, podpisana przez Amerykanina Teda Huffmana jest zrobiona fachową ręką, bez dziwactw i prób szokowania widza, chociaż trochę mało angażująca jak na taką fabułę, ale może wina tkwi w oku patrzącego … W każdym razie wygląda nieźle. Nie ma dekoracji (zazdroszczę gaży „autorowi scenografii” Andrew Liebermanowi, który ograniczył się do postawienia w białym pudle sceny krzeseł, co widzieliśmy już wielokrotnie), za to kostiumy Annemarie Woods są bardzo ładne (stylówa na lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku). Zarówno sceny zbiorowe, jak intymne wyreżyserował Huffman ładnie, bez eksperymentów ale sensownie. Orkiestrę Roberto Forés Veses poprowadził w sposób wyważony, nie zaburzając proporcji dźwiękowych i wspierając śpiewaków. Cały właściwie drugi plan wykonawczy spisał się znakomicie a byli to min. Brent Michael Smith – brat Laurent, Yuriy Hadzetskyy – Mercutio, Katia Ledoux – Gertrude. Na szczególne wyróżnienie zasłużyła z pewnością Svetlina Stoyanova jako Stéphano wnosząc na scenę nie tylko piękny, ciepły głos ale także szczerość i młodzieńczość postaci, wszystko to docenione należycie przez publiczność, zwłaszcza przy okazji arii "Depuis hier... Que fais-tu". Wszystkie te pozytywne elementy się liczą, i każdy z nich gdyby był słaby mógłby zepsuć przyjemność, ale w tej operze liczą się przede wszystkim protagoniści i od nich zależy efekt końcowy. Przyznaję, że bardzo liczyłam na Julie Fuchs i właściwie nie wiem, na czym polega mój zawód. Francuska sopranistka nie śpiewała może porywająco, ale na pewno przyzwoicie (zwłaszcza walc Julii zabrzmiał ciekawie i jakoś mniej kokietliwie niż to często bywa), wcieliła się w bohaterkę zadowalająco, ma prezencję sceniczną. Ale czegoś mi zabrakło, zwłaszcza w konfrontacji ze świetnym Benjaminem Bernheimem w roli Romea. Ten zaprezentował pełen pakiet zalet wokalnych. Nie wiem, jak on to robi, ale jego tenor potrafi brzmieć jednocześnie ciepło i metalicznie. Poza tym Bernheim ma cudowną dykcję, nic tylko podziwiać. A jeszcze jest wiarygodny wyrazowo, jeśli jego postać kocha czy rozpacza, to słychać w głosie bez nadużywania łez czy znaczących przydechów. Scenicznie też sprawdza się dobrze. I to głównie dzięki niemu zapamiętam ten spektakl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz