środa, 10 lipca 2024

Ariodante w Balmoral

Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby pojęcie ochrony własności intelektualnej było znane od, powiedzmy późnego średniowiecza? A gdybyśmy dodatkowo założyli, że dałoby się tę ochronę zrealizować? Jest to wizja dosyć upiorna gdy zdamy sobie sprawę, że większa część dziedzictwa kulturalnego Europy po prostu by nie powstała, lub też zaistniała w głębokim podziemiu, gdzie trudno przetrwać. Bo wszystko już było, ludzie wymyślili wszelkie możliwe toposy i wątki bardzo, bardzo dawno na początku przekazując je następnym pokoleniom w formie ustnej, potem zapisując. Od wielu setek lat powielamy je tylko w różnych wariantach dostosowanych do rozwoju narzędzi, którymi dysponujemy i zmian w obyczajowości. Takie oto, niekoniecznie oryginalne refleksje mnie naszły przy śledzeniu kolejnych mutacji historii, która finalnie (czy aby na pewno?) doprowadziła do powstania opery, o której dzisiaj – „Ariodante” Haendla. A więc, o ile zdołałam ustalić było tak … Pierwszym, który jej fabułę utrwalił na papierze (bo nie wiemy czy powstała w jego głowie, czy jej geneza jest jeszcze wcześniejsza) wydaje się Matteo Bandello, dominikanin, który na początku XVI wieku, czyli u progu renesansu utrwalił ją wśród wielu innych z kilku zbiorów swoich „Novellae” pod przeraźliwie długim tytułem „Timbreo di Cardona essendo col re Piero di Ragona in Messina s’innamora di Fenicia Lionata, e i varii e fortunevoli accidenti che avvennero prima che per moglie la prendesse”. Ten tekst zanspirował Ariosta i wątek znalazł swoje miejsce wśród innych w jego poemacie „Orlando furioso”, gdzie bohaterowie uzyskują już imiona, które spotkamy u Haendla. Libretto wzięło się od Ariosta właśnie, ale na nim dzieje opowieści się nie kończą. Bo troszkę później, ale nadal w renesansie powstała „The Faerie Queene”, epos (nieukończony) Edmunda Spensera a po zaledwie kilku latach za tę historię wziął się Shakespeare. Dramaturg wszechczasów nie specjalizował się w wymyślaniu fascynujących historii, ale w przekształcaniu i unieśmiertelnianiu już istniejących. „Hamlet”, „Makbet”, „Romeo i Julia”, „Król Lear” i kilka innych sztuk zawdzięcza swe fabuły tekstom wcześniejszym. W tym „Wiele hałasu o nic”, gdzie poza pyszną parą wiecznie sprzeczających się amantów, Beatrice i Benedicem znajdziemy też Claudia i Hero, w których bez problemu rozpoznamy Ariodanta i Ginevrę. I tak można ciągnąć ten cykl przetworzeń bez końca. Nas jednak interesuje właściwa część „Orlanda szalonego”, a konkretnie libretto napisane przez Antonia Salviego do opery „Ginevra, principessa di Scozia”. Haendel wziął je jak swoje powierzając tylko przykrojenie i przystosowanie go do własnych zamysłów muzycznych anonimowemu dziś dla nas libreciście. Działo się to w roku 1734, czyli nie tak długo od powstania oryginalnych dzieł na ten temat. Nie ma co jednak obarczać Haendla winą za kradzież cudzego tekstu, bo była to w jego czasach praktyka powszechna. Brało się interesujące nas dzieło w całości i dosłownie albo też kroiło i zmieniało wedle własnych potrzeb i nikt ( a przynajmniej niewielu) pretensji nie zgłaszał. Miało to zasadniczą zaletę wydatnego zmniejszenia kosztów. Rekordowe libretta mogły być (i były) w ten sposób wykorzystywane kilkadziesiąt a nawet i ponad sto razy. W wypadku „Ariodanta” Haendel wykazał się znakomitym wyczuciem, bo konstrukcja dramaturgiczna jest tu zaskakująco, jak na operę barokową zwarta i konsekwentna a fabuła daje się rozszyfrować bez puszczania dymu uszami z wysiłku. Przy tym każdy z trzech aktów ma swój wyraźny charakter i każdy dąży do konkretnego celu. Nic dziwnego, że na prapremierze 8 stycznia 1735 w Covent Garden mimo niesprzyjających kompozytorowi warunków zewnętrznych (właśnie porzuciła go stała i jak mu się wydawała wierna trupa śpiewacza) opera odniosła sukces. Dziś uważana jest nie bez przyczyny za jedną z najwspanialszych nie tylko w portfolio Haendla, ale wśród oper barokowych w ogóle. Ja też ją bardzo lubię i na możliwość obejrzenia wersji z ulubioną mezzosopranistką w roli tytułowej i w reżyserii Roberta Carsena ucieszyłam się bardzo. Tak więc pełna nadziei zasiadłam do oglądania/słuchania zeszłorocznego przedstawienia z Opéra national de Paris i … uważajcie, bo to rzadkość – prawie wszystkie moje nadzieje zostały spełnione! I w tym wyjątkowym przypadku „prawie” nie czyni wielkiej różnicy. Na początek – produkcja. Okazało się, że można operę osiemnastowieczną przenieść do współczesności, więcej, zawrzeć w niej aluzje do osób dziś powszechnie znanych i ani fabuła, ani spoistość muzyki i tekstu nic, albo niewiele na tym straci. A już na pewno nie postrada sensu i nic się nie stanie złego postaciom i ich charakterom. Robert Carsen tego właśnie z „Ariodantem” dokonał. Po podniesieniu kurtyny znajdujemy się na szkockim dworze, od koniec dwudziestego wieku (sądząc po ustawionych na stoliku zdjęciach możnych tego świata), prawdopodobnie w Balmoral. Szkockość podkreślana jest nie tylko przez kostiumy i scenografię, ale też przez choreografię prezentowanych tańców. Zdarzenia toczą się wartko, zgodnie z logiką narzuconą przez libretto a zmiana czasu akcji nijak na to nie wpływa. Tę samą, niezakłócającą właściwość ma u Carsena pokazanie ścigających bohaterów stad paparazzich (nie, to jeszcze nie czasy komórek), skutkiem czego król o rzekomej zdradzie córki dowiaduje się z tabloidów. W finale natomiast mamy oczko puszczone do publiczności, na króciutką chwilę trafiamy do gabinetu figur woskowych i niedwuznacznie już wiemy, kto z dzisiejszych Windsorów był kim. Włącznie z czarnym charakterem. I nie ma tu ani jednego dziwactwa. Żadnych ukłonów w stronę coraz bardziej ortodoksyjnej cancel culture (obie rzeczy zniszczyły obiecującego „Ariodante” z Salzburga). Wobec takiego stanu rzeczy ani trochę nie dziwi frenetyczna owacja urządzona przez paryską publiczność reżyserowi, też bym się do niej dołączyła, gdybym miała szczęście przy tym być. Nie muszę dodawać, że udanej inscenizacji towarzyszyła znakomita warstwa muzyczna. Harry’ego Bicketa na czele The English Concert reklamować nie trzeba, oni są w wykonawstwie barokowym gwarancją jakości, która to gwarancja została w pełni potwierdzona . W arcytrudnej partii tytułowej Emily d’Angelo podarowała nam komplet – piękne śpiewanie metalicznym, ale umiejętnie ocieplanym gdy partytura wymaga głosem i świetną kreację sceniczną. Kanadyjska mezzosopranistka ma tę osobliwą cechę, że jest wyjątkowo wiarygodna jako młody mężczyzna (ma 30 lat, na co nie wygląda), a w cywilu prezentuje również atrakcyjne wcielenie żeńskie. Niestety nie miałam okazji usłyszeć i zobaczyć jej Donny Elviry, a ciekawi mnie ona bardzo, może kiedyś… Jak dotąd podziwiałam d’Angelo jako Dorabellę (jedyna rola żeńska), Sesta, Idamante, Cherubina, Ruggiera. I chcę więcej. Tak jak publika z Opera Garnier, która urządziła jej prawdziwą owację po „Scherza infida” (na mnie jeszcze większe wrażenie zrobiły dwie arie z początku trzeciego aktu). Olga Kulchynska zaprezentowała fachową kreację wokalną i trudno jej coś zarzucać pod względem scenicznym, chociaż ta Ginevra nie wywołała we mnie większych emocji, jak kiedyś jej Violetta. Niewątpliwym atutem obsady okazała się Tamara Banješević jako Dalinda, nie tylko dobrze śpiewająca jasnym, skupionym sopranem ale też fizycznie w tym samym typie co Kulchynska, co w tej historii działa na korzyść całości. Christophe Dumaux niegdyś był niemal etatowym Tolomeo w „Giulio Cesare”, dziś specjalizuje się w innym złolu, jeszcze wredniejszym i bardziej oślizgłym – Polinesso. I jako specjalista błędów nie czynił a jego jadowity półuśmieszek rzeczywiście siał grozę. Eric Ferring dysponuje niedużym, ale ładnym tenorem i stworzył ciepłą postać Lurcania, po prostu porządnego faceta. Matthew Brook to właśnie to „prawie” o którym pisałam wcześniej, co nie znaczy, że jego król Szkocji był zły, ale ten bas-baryton nie zabrzmiał atrakcyjnie. Soliści, właściwie wszyscy nie ustrzegli się drobnych błędów, ale są to usterki niewielkie i z tego rodzaju, który czyni ich postacie bardziej jeszcze ludzkimi i bliższymi widowni. Z napisów końcowych wynika, że ten paryski „Ariodante” był koprodukcją z Met, można więc liczyć w przyszłości na transmisję i oby (a jest na to spora szansa) z Emily d’Angelo – jeśli tak będzie popędzę do kina i Państwu też serdecznie to doradzam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz