środa, 22 stycznia 2025
Wycieczka do wieku dziewiętnastego - "Carmen" z Rouen
A gdyby tak współczesna publiczność, która widziała już wszystko – „Carmen” w wyłącznie męskiej obsadzie, Carmen śpiewającą habanerę w budce telefonicznej, „Czarną Camen”, Carmen na wodzie, Carmen na lodzie i Bóg wie co jeszcze mogła zobaczyć „Carmen” tak, jak premierowa widownia paryskiej Opéra Comique? . Taką ryzykowną misję podjęła Opéra de Rouen Normandie we współpracy z Palazzetto Bru Zane (Centre de Musique Romantique Française). Pytanie tylko na ile da się to zrobić i na ile naprawdę próbowano. Już na pierwszy rzut oka widać, że oryginału nie trzymano się szczególnie twardo, bo dostaliśmy wersję z recytatywami zamiast dialogów mówionych. Co do reszty podobno starano się odtworzyć ją dokładnie, ale właściwie nie ma takiej możliwości. Nawet jeżeli kostiumy pozostały w szkicach, to nie wszystkie (ponad 200) więc Christian Lacroix musiał się posłużyć własną wiedzą i wyobraźnią projektując oraz uzupełniając co trzeba. Oświetlenie w 1875 różniło się zasadniczo od dzisiejszego a już reżyseria mogła pozostać wyłącznie w sferze wyobrażeń, a sądząc po scenicznej akcji Romain Gilbert po prostu dostosował swoje do obecnych zwyczajów i wymagań. Tylko dekoracje pozostały chyba takie jak oryginalne, co dało nam możliwość obcowania z nieużywanym już praktycznie malowanym tłem. Wszystko to razem jest bardzo pouczające, zwłaszcza dla współczesnego widza przyzwyczajonego do harców reprezentantów regieoper „przybliżających i uwspółcześniających” wszystko co się da i nie da. Całe wydarzenie sprowokowało mnie też do zastanowienia, czy gdybym miała do czynienia wyłącznie z inscenizacjami tego typu nie poczułabym się jednak jak w skansenie. Co prowadzi do wniosku, że może do publiczności z dwudziestego pierwszego wieku należy mówić językiem dla niej zrozumiałym. Problem tylko (ładne „tylko”) w tym, by współczesne środki wyrazu nie przykryły treści. I tak rozważać można bez końca, bo temat przepastny jest niczym Rów Mariański. Mnie w każdym razie jednorazowa wycieczka do wieku dziewiętnastego sprawiła przyjemność, zwłaszcza, że warstwa muzyczna należała do udanych. Pewnie nie była to epokowa odsłona „Carmen”, ale i tak zupełnie niezła. Przy tej okazji przekonałam się, że oczyszczenie z interpretacyjnych naleciałości narosłych wraz z mijającym czasem i obowiązującymi trendami może być całkiem ciekawe. Od dłuższego czasu postać Carmen bywa nam pokazywana niemal wyłącznie przez pryzmat jej dążenia do wolności i wyzwolenia z opresji męskiej dominacji, tymczasem jest to tylko jeden z punktów, z jakich możemy się bohaterce przyjrzeć. W wersji z Rouen uwypukliło się swoiste okrucieństwo z jakim traktuje ona Jose uwodząc go konsekwentnie trochę z szybko przemijającego upodobania a trochę dla celów merkantylnych. Było to widoczne tym bardziej, że Stanislas de Barbeyrac dysponuje aparycją skrzywdzonego chłopca i tak też swą rolę grał przez pierwsze dwa akty, więc desperacja z kolejnych robiła tym większe wrażenie. Wokalnie tenor był w porządku, głos brzmiał ładnie, z pełną górą, ale swobodę ograniczał odrobinę za mały wolumen. Deepa Johnny (nie mam pojęcia czy to pseudonim przyjęty ku czci ukochanego aktora, czy ten nietuzinkowy hołd złożyli mu rodzice śpiewaczki, bo na przypadek to raczej nie wygląda), Kanadyjka urodzona w Omanie ma w swoim portfolio komplet zalet niezbędnych do udanej kreacji Carmen. Przede wszystkim ładny, miękko i aksamitnie prowadzony mezzosopran, którego wystarczyło także na arię z kartami i dramatyczny finałowy duet. Nie bez znaczenia w wypadku tej partii jest też pociągający wygląd zewnętrzny, który ogrywany był bez niepotrzebnego wdzięczenia się. Sympatyczną Micaelę stworzyła Iulia Maria Dan, chociaż tu miałam drobne zastrzeżenia do intonacyjnej poprawności. Niestety Nicolas Courjal podzielił los większości znanych mi Escamillów. Rola napisana została tyleż efektownie, co paskudnie trudno i pokolenia barytonów oraz basów się na niej wykładają. Courjal zawiódł wokalnie całkowicie – drżącego, nieciekawie brzmiącego głosu nie ratowała w żadnej mierze atrakcyjna sylwetka sceniczna. Włąściwie wszystkie partie drugoplanowe wykonane zostały porządnie, Orchestre de l'Opéra de Rouen Normandie pod Benem Glassbergiem grała potoczyście i z werwą, chociaż jak na mój gust za głośno. W sumie – wirtualna wizyta w roku 1875 okazała się na pewno pouczająca, a momentami także całkiem przyjemna.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz