środa, 25 czerwca 2025
Marność nad marnościami albo "Nabucco" na planecie Arrakis
To się wydarzyło 8 lat temu – w Arena di Verona wystartowała nowa produkcja „Nabucco” spod ręki Bernarda Arnauda. Była monumentalna, historyczna (akcję umieszczono w czasach Wiosny Ludów) i, mimo zmian w fabule sensowna. Udało się nawet znaleźć sposób by chór „Va pensiero” pozostał tym, czym powinien. Ale od 2017 minęło trochę czasu, „Nabucco” ma w sercach Włochów miejsce szczególne i dyrekcja festiwalu podjęła decyzję, że czas już na nową odsłonę. Zamówiono ją u Stefano Pody, co dawało gwarancję, że w niczym nie będzie podobna do poprzedniej i to się wydaje nawet logiczne. Ale – rzecz właśnie miała premierę i o ile to, co widzieliśmy rzeczywiście zupełnie nie przypominało poprzedniej wersji niestety również nie przypominało „Nabucca”. Zamiast niego dostaliśmy coś w rodzaju gry o tron na planecie Arrakis. Albo Giedi Prime. Albo Ix czy innej stronie świata Franka Herberta. Nie było pustynnych pejzaży, wszystko działo się na błyszczącej posadzce jakiegoś wnętrza, ale klimat raczej nie pozostawiał wątpliwości na co patrzymy. Także dziwaczne kostiumy i fryzury budziły jednoznaczne skojarzenia. Wszystko to było na swój sposób fascynujące, ale nijak nie wiązało się z realizowanym dziełem. Stefano Poda próbował znaleźć jakieś połączenie wyświetlając cytat z Biblii – „Vanitas vanitatum et omnia vanitas” (na początku, potem zostało już tylko vanitas), ale wiele to nie pomogło. Reżyser nie wykorzystał też w żaden sposób możliwości, jakie dawał kontrast takiej koncepcji z naturalnymi warunkami, w jakich rzecz była realizowana. A największy żal mam do niego za to, że w scenograficznym szaleństwie i nadmiarze całkowicie zaginęły nie tylko szczegóły fabularne, ale też postacie. Ich właściwie nie było, byli tylko dziwnie ubrani ludzie strojący czasem groteskowe grymasy i śpiewający (tego nam jeszcze nie odebrano, ale kto wie co nas czeka w przyszłości). Gdyby dano mi taką możliwość, zapytałabym reżysera dlaczego kazał zarówno solistom jak chórzystom, statystom i tancerzom robić owe „demoniczne” bądź sugerujące potworny ból miny. Dla celów jednorazowej transmisji? Bo przecież widownia antycznego teatru oddalona jest od sceny tak bardzo, że i tak ich nie ma szansy zobaczyć. Chciałabym też wiedzieć, dlaczego ów świat przyszłości jest tak zacofany technologicznie – mamy w nim szermierzy w maskach, broń białą, pocisk dalekiego zasięgu przypominający współczesne (no, troszkę „ulepszony”) i tradycyjnego laptopa. Oraz czemuż Hebrajczycy tak dosłownie cierpią pod batem najeźdźców? Symbolika też kuleje bądź jest nieczytelna. Domyśliliście się, że te dwie „fasolki” z tyłu przez większość akcji odwrócone do siebie plecami a w finale frontem mają symbolizować skłócone nacje dochodzące w końcu do jakiegoś porozumienia? Ja nie bardzo. Tego typu zarzuty mogłabym mnożyć, ale wszystko to nie było najgorsze, niektórym, jako efektowne mogło się podobać. Największą pretensję mam do reżysera i dyrygenta, że kompletnie pozbawili publikę jakiegokolwiek emocjonalnego związku z tym, co się działo na scenie. Niestety Pinchas Steinberg przyczynił się do tego wydatnie dyrygując generycznie i niepotrzebnie wygładzając partyturę odbierając jej właściwą dramaturgię. Spłoszone spojrzenia solistów w stronę maestra nie były tu przypadkiem. To jemu też, a nie drobnym nierównościom w chórze przypisałabym efekt rzadki i w Italii zwłaszcza (ale nie tylko tam) niebywały – publiczność nagrodziła „Va pensiero” letnimi brawkami i wcale nie chciała bisu! Tak naprawdę żywszą reakcję wzbudziła tylko końcowa aria Nabucca, czemu się nie dziwię, bo Amartuvshin Enkhbat jest dziś jednym z bardzo nielicznych prawdziwych barytonów verdiowskich. Obdarzony pięknym głosem o sporym wolumenie, znakomitym legato i wyrównanym we wszystkich rejestrach brzmieniem udowodnił to kolejny raz. Brak talentów aktorskich w tej produkcji nie miał żadnego znaczenia. Anna Pirozzi jest w roli Abigaille weteranką, to już niestety zaczyna być słychać, chociaż jeszcze nie mocno. Ale z dołem skali miała wyraźne kłopoty. A może to tylko słabszy dzień? Roberto Tagliavini był przyzwoitym Zaccarią, chociaż na mój gust jak na tę rolę jego bas brzmiał trochę chudo. Vasilisa Berzhanskaya chyba (chociaż pewności nie mam) debiutowała nie tylko jako Fenena, ale też w partii Verdiego i wypadła bardzo obiecująco. Francesco Meli w drugoplanowej roli Ismaela stanowił prawdziwy luksus. Gabriele Sagona, Elisabetta Zizzo i Carlo Bossi byli bardzo kompetentni w swych drobnych partiach.-
Ciekawa jestem, jak Wy odebraliście tę produkcję. Jeśli nie widzieliście, na razie wisi na YT - https://www.youtube.com/watch?v=GIoHdRFSUPU
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz