wtorek, 2 grudnia 2025
"Wesele Figara" z ROH
Pamiętacie „Wesele Figara” produkcję przygotowaną przez Davida McVicara dla ROH? Podejrzewam, że tak – miała premierę w 2006, w czasie jaki od niej upłynął reżyser zdążył zostać Sir Davidem, ta wersja zaliczyła kilkakrotne transmisje do kin i poprzez streamingi w różnych obsadach. Wydano ją też na DVD i to więcej niż raz. W przyszłym roku powróci na scenę, jak niemal w każdym sezonie, w dotychczasowych jej odsłonach Susanną była Aleksandra Kurzak a Hrabią Mariusz Kwiecień (niestety minęli się w czasie i nie mieli okazji wystąpić w tych rolach razem). Mnie właśnie nadarzyła się okazja sprawdzenia, jak po latach ma się owa kultowa (nie przepadam za określeniem, ale w tym przypadku jest adekwatne) produkcja i czy miniony czas ją bardzo nadszarpnął. Trafiłam w sieci na spektakl z 10 września 2024 i postanowiłam się przyjrzeć tym kwestiom, zwłaszcza, że w obsadzie były nazwiska tylko częściowo mi znane, a taka sytuacja zawsze mnie ciekawi. Relację zacząć muszę od szczegółów scenicznych na wypadek gdybyście jednak nie pamiętali, bo ta wersja „Wesela” jest dosyć szczególna i wyjątkowa. Zamiast w Sewilli akcja toczy się w niej w tuż przedwiktoriańskiej Anglii – królowa objęła tron w 1840, tu, sądząc po stylówce jesteśmy jakieś 10 lat wcześniej. Czyli także przed Dickensem, który podobnie jak monarchini już na świecie był, ale jeszcze nie zdążył wywrzeć wpływu na nasze postrzeganie swoich czasów. Trzeba jednak dodać, że duch obojga wydaje się tu obecny bardzo wyraźnie. Takie udomowienie tekstu Beaumarchais/Da Ponte’a w niczym mu się zaszkodziło, jako, że w Imperium Brytyjskim rewolucja nie zmiotła gwałtownie ani stosunków społecznych, ani też obyczajów. Nie zgadzają się tylko nazwy własne i nazwiska, ale to można jakoś znieść. To, co ważne widzimy od razu w scenografii – służba zamieszkuje ciemne i ciasne pokoiki, państwo cieszy się nie tylko dużą przestrzenią (czasem, jak w sypialni Hrabiny aż nazbyt wielką i pustą), ale też światłem wpadającym przez wysokie okna. Akcja, jak to u McVicara przeprowadzona została logicznie i w perfekcyjnej zgodzie z librettem, ale w tej odsłonie pojawił się element pozaartystyczny, na który reżyser żadnego wpływu nie miał. Trzeba też dodać, że bezpośrednio z widowni teatru prawdopodobnie ów kłopotliwy element znaczenie miał mniejsze niż na ekranie . A kłopotliwy, bo chodzi o różnicę wieku między nominalnymi małżonkami, która całkowicie zmienia relacje między nimi i czyni je niekoniecznie wiarygodnymi. Oczywiście, cała prawda jest w muzyce Mozarta, ale tu też mam zastrzeżenia. Nie dotyczą one dyrygentki Julii Jones ( to seria przedstawień była chyba jej debiutem w ROH), prowadzącej orkiestrę z dużym wyczuciem szczegółu i temperamentem pozostającym jednak zawsze pod kontrolą. Tego właśnie – pazura i wewnętrznej energii troszkę zabrakło Siobhan Stagg. Susanna jest wszak nie tylko sercem i duszą „Wesela”, ale też organizatorką całej intrygi. Tymczasem Stagg wydawała się postacią tyleż sympatyczną, co letnią . Dotyczy to także jej wykonawstwa czysto wokalnego, brzmiała poprawnie a nawet przyjemnie, ale czegoś brakowało. Jej Figaro, Luca Micheletti sprawdził się dużo lepiej od strony scenicznej a i śpiewał bardzo dobrze, a dysponuje ładnym, mięsistym głosem. Obsadową pomyłką okazał się Huw Montague Rendall, baryton zdobywający na brytyjskim rynku coraz większą popularność. Katastrofy wokalnej nie odnotowałam, ale głos jest niezbyt charakterystyczny o szczególnym pięknie nie mówiąc a ponadto wyposażony w gęstą wibrację, za jaką nie przepadam. Hrabia poza tym powinien albo dysponować autorytetem wynikającym z pozycji życiowej, albo przynajmniej uważać, że go ma. Tymczasem tu, mimo wykonywania zaprogramowanych przez reżysera gestów sprawiał wrażenie permanentnie lekko przestraszonego. W interpretacji Marii Bengtsson „Porgi amor” wykonane jasnym, skupionym sopranem zabrzmiało lepiej niż lekko poskrzypujące „Dove sono”). Z całej obsady wyróżniła się na plus Ginger Costa-Jackson, świetna jako Cherubino i dysponująca pełnym pakietem pożądanych przymiotów - świetnym pięknym mezzosopranem, wokalnymi umiejętnościami (bardzo ładne ozdobniki) i wreszcie sporą sceniczną charyzmą. Z ról drugoplanowych wyróżniłabym Isabelę Diaz, nieco zbyt dramatyczną, ale wciąż efektywną Barbarinę.W każdym razie – produkcja nadal trzyma się świetnie, a jak zawsze wrażenie zależy od tego, jak została wypełniona przez artystów.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)

