Dziecko i czary - "Czarodziejski flet" z Bregencji
Ten post miał być o czymś zupełnie innym. O
produkcji znakomitej, ale smętnej i przygnębiającej. Ale obejrzałam
„Czarodziejski flet” z festiwalu w Bregencji i poczułam się jak dziecko, które nagle dotarło do krainy
czarów. Chcę się tym z Wami podzielić, żebyście co prędzej obejrzeli ten
spektakl. Na początku miałam wrażenie,
że jestem w „Świecie dysku” (swoją drogą
– czytaliście „Maskaradę”? – to Pratchett operowy, śmieszny jak zawsze). Scena
tym razem zamieniła się w wielkiego, zielonego żółwia porośniętego pneumatyczną … hm… trzciną (z braku lepszego określenia).
Te zarośla są niezwykle aktywne – czasem stoją na sztorc, czasem wyginają się
wdzięcznie , czasem kładą. I oczywiście zmieniają kolory zależnie od sytuacji. Wykazują
też sporą czujność i zdolności mimetyczne - przy pierwszym pojawieniu jednego z
przybocznych Sarastra naśladują jego fryzurę. Żółw ma swoich strażników: 3 olbrzymie
stwory pomiędzy którymi rozpięte są wiszące pomosty. To widać od razu. A potem zaczynamy
dwuipółgodzinną jazdę bez trzymanki, bez momentu na złapanie oddechu .
Patrzyłam jakbym pierwszy raz widziała „Czarodziejski flet”, bawiłam i bałam
razem z bohaterami niemal będąc ciekawa, co dalej. Jak to zwykle bywa w
Bregencji przybywają oni przez wodę w
różnych, tym razem niezwykle wymyślnych łodziach. Mamy na przykład gondolę dla
Królowej Nocy i jej córki, złotą dłoń dla Tamina, kolejnego, tym razem
mieniącego się szafirowo żółwia dla
Trzech Chłopców i skorupkę jaja dla Papageny. Nie podejmę się opisywania
przedstawienia scena po scenie, tego się przecież zrobić nie da – a zresztą –
po co? Mam nadzieję, że sami widzieliście lub zobaczycie. Ale o kilku pomysłach
Davida Pountneya (on był magiem, któremu to wszystko zawdzięczamy) jednak
wspomnę. Przede wszystkim, w tym radosnym szaleństwie jest metoda i myśl
przewodnia, która pewnie byłaby trudna do zaakceptowania dla Mozarta i
Schikanedera. Symbolika masońska bądź pseudomasońska nie została tu użyta zgodnie z ich intencją.
Bo na Jeziorze Bodeńskim Sarastro i jego dwór nie są wcale jednoznacznie po
stronie dobra, mocy i mądrości. Walka z Królową Nocy to jego
prywatna wojna i nie wiemy, która strona ma rację, nie ma to zresztą większego
znaczenia. Próby, przez jakie muszą przejść Tamino i Pamina być może ich
uszlachetnią i umocnią , ale nie taki jest ich cel. To tylko manipulacja,
kolejny argument Czarodzieja przeciw Królowej. W finale , jak w każdej
porządnej baśni triumfują jednak dobrzy, czyli nasze dwie młode pary zaś źli (w
tym Sarastro) ponoszą zasłużoną karę. Poza wykładnią natury ideologicznej
dostaliśmy całe mnóstwo tricków czysto teatralnych, które cieszą oczy. Na
przykład Trzy Damy (potrójność jest wszechobecna – poza Damami i Chłopcami ma
trzy „potwory” strzegące sceny i trzech konnych rycerzy) są niezmiernie
efektownymi lalkami, poruszanymi przez wcale nieukrywających się animatorów. Można
tu zauważyć nie zawsze we współczesnej operze obecną troskę o wykonawców –
zarówno Damy , jak Chłopcy (noszący wielkie, sztuczne głowy z którymi śpiewanie
byłoby trudne) użyczają głosu postaciom scenicznym z offu. Pamina i Tamino
przechodzą przez ogień, ale na szczęście nie muszą tego robić śpiewacy. O
innych aspektach teatralnych nie będę już pisać, bo mam nadzieję, że wiele osób
będzie miało przyjemność ocenić rzecz osobiście. Muszę jednak wspomnieć
współautorów sukcesu, a byli to : Johan
Engels - scenografia , Marie-Jeanne Lecca – kostiumy, Ran Arthur Braun –
choreografia i popisy kaskaderskie, Mark Down i Nick Barnes z Blind Summit
Theatre – lalki oraz Fabrice Kebour – światło.
Myślą Państwo może, iż zapomniałam o …. muzyce? Nie, nie zapomniałam.
Wykonawstwo od tej strony było dobre, z jednym, ale przykrym wyjątkiem.
Załatwmy to od razu – Ana Durlovski jest koszmarną Królową Nocy . Nie wiem ,
czy to kwestia złego dnia, ale raczej nie – pamiętam ją z Salzburga, już wtedy
wydała mi się kiepska, choć takiego horroru nam nie zafundowała. Alfred Reiter
– Sarastro (gdyby Michał Wiśniewski oglądał opery, oszalałby z zazdrości na
widok jego peruki) – OK – tylko ja mam u w uszach Sami Wiecie Kogo – jemu nikt
nie dorówna. Pozytywnym zaskoczeniem okazali się Tamino – Norman Reinhardt i
Pamina – Bernarda Bobro. Żadnego z nich wcześniej nie znałam, oboje mają piękne
głosy i umieją śpiewać Mozarta. Najmilej jednak będę wspominać Papagena –
Daniela Schmutzharda – ładny głos, pięknie prowadzony, dobre umiejętności
aktorskie i sympatyczna osobowość. A w końcu , ze wszystkich postaci to z
Papagenem najłatwiej się zidentyfikować – jest zwykłym człowiekiem, żadnym tam
bohaterem śniącym o romantycznych porywach. On chce "Ein Mädchen oder
Weibchen", zwyczajnie. Jego nagroda za ciężkie przejścia u boku Tamina,
Papagena też raczej trzyma się ziemi. I tu czas na drobne wyjaśnienie :
przejęłam od niej imię bo nie jest tym, czym się na początku zdaje oraz …
dostaje swego barytona. Papagena z Bregencji, Denise Beck była odpowiednio
urocza, w czym pomogli jej kreatorzy kostiumów. Reszta wykonawców okazała się równie
znakomita, w tym Damy i Chłopcy. Dyrygent, Patrick Summers mógłby trochę mniej
szaleć z tempami, to gwałtownie przyspieszając, to zwalniając bez sensu, ale
trudno zepsuć te partyturę, jeśli ma się do dyspozycji Wiener Philharmoniker.
Na koniec pytanie do tych, którzy już ten spektakl widzieli – właśnie
przeczytałam recenzje w Financial Times, w której stwierdzono, że było nudno.
Rozumiecie to?
Przyznaję – moją opinię o Czarodziejskim Flecie z Bregencji piszę z obawą, ale im więcej czasu upływa od momentu, w którym go obejrzałam, umacnia się we mnie przeświadczenie, że to nie jest mój Flet. Wszystkiego mi w spektaklu Pountneya było za dużo. Rozumiem, że przedstawienia na jeziorze ogląda parę tysięcy osób i żeby wszystko do nich dotarło, musi być wielkie i kolorowe. Może gdybym miała dziecko zabrałabym je na nie. Ale pewnie chętniej bym mu pokazała (jednak okaleczony) spektakl Julie Taymor z Met albo McVicara z Damrau z ROH. Oczywiście podobało mi się u Pountneya parę scen dosłownie zapierających dech, a Królowa Nocy śpiewała na tak niebotycznej wysokości, że tylko to może tłumaczyć zaangażowanie do tej partii Any Durlovski: nie bała się. Zakończenie wydało mi się tak łopatologiczne, że bardziej nie można – dzieci uciekają od opresyjnych rodziców (słusznie ukaranych), z prymitywnego, baśniowego świata, żeby nareszcie żyć po swojemu. To chyba ma znaczyć odpłynięcie artystów z wyspy i wmieszanie się w tłum widzów. Mają na sobie tęczowe kamizelki więc gdyby np. Pamina okazała się przebranym za dziewczynę chłopcem, byłoby super poprawne politycznie. Ja chyba lubię Czarodziejski Flet tak jak go napisali Mozart i Schikaneder.
OdpowiedzUsuńNie porównywałabym do Taymor, bo to był jedyny w swoim rodzaju, wyrafinowany "Flet", u mnie bezkonkurencyjny. Ale co ja zrobię, że na bregenckim świetnie się bawiłam, a barokowy nadmiar akurat w tej operze wydał mi się na miejscu. Zaś koszmarnie wspominam na przykład spektakl z Zurychu, który w zasadzie był taki jak Mozart i Schikaneder napisali, z łopatologicznym podkreśleniem elementów masońskich. Zmęczyłam go jedynie ze względu na Beczałę, za któym w Mozarcie akurat przepadam. Na koniec : rodzice rzeczywiście bywają opresyjni , lub tak ich zbuntowana młodzież odbiera. A przekaz w baśni musi być jednoznaczny. Aha, i dlaczego z obawą?
OdpowiedzUsuńMoże dlatego, że tak bardzo stoję na ziemi, że nie podoba mi się to, co jest wykoncypowanym odlotem?
OdpowiedzUsuń