Nieustająca popularność „Werthera” na
światowych scenach właściwie nie powinna
nikogo dziwić – opera jest dobrze znana publiczności, po francusku melodyjna i
zazwyczaj wystawiana po bożemu. Jakoś na szczęście nawet w Europie nieczęsto
przychodzi komuś do głowy rzecz uwspółcześnić, ubrać bohaterów w bure szmaty
lub korporacyjne, szare mundurki i wcisnąć do ręki samobójcy strzykawkę z
wiadomą substancją zamiast pistoletu. Cieszmy się tą sytuacją, bo może długo
nie potrwać! Radość tym większa, że obecnie
mamy kilku tenorów zdolnych wokalnie podołać partii tytułowej. Tyle, że od
paryskiej premiery dzieła w 2010 roku Werther, niczym królowa jest tylko jeden
i wszyscy wiemy, który. Tamta produkcja
była rzeczywiście wyjątkowa - za
pulpitem Michel Plasson, reżyserował ascetycznie acz koherentnie Benoit Jacquot
a na scenie, oprócz świetnych: Charlotty, Alberta i Sophie był Jonas Kaufmann,
który tym występem zawłaszczył postać na czas nieokreślony. Szukając wtedy
opinii na temat spektaklu trafiłam na coś , co wydało mi się najwyższym hołdem,
jaki można śpiewakowi złożyć. Autorem
recenzji był sędziwy bloger przyznający się do ukończenia 89 wiosen, paryżanin
od urodzenia. Pan ów relacjonował, że do opery zaprowadzono go po raz pierwszy,
gdy miał 9 lat, bakcyla połknął i tak mu już zostało. Podziwiał wszystkich
sławnych i mniej popularnych Wertherów występujących przez te 80 lat na
stołecznej scenie i niektórzy mu się podobali. Aż do momentu, kiedy ujrzał i
usłyszał Kaufmanna, który skasował mu wspomnienia o poprzednikach i stał się w
jego oczach i uszach Wertherem wcielonym. Nie podejmuję się zacytować
przymiotników i nie mogę umieścić tu odsyłacza do konkretnej strony, bo
zwyczajnie nie potrafię już jej odnaleźć. Ale post zachwycił mnie do tego
stopnia, że zapamiętałam go dosyć chyba dokładnie. Piszę o tym, bo od owych
czterech lat każdy, kto występuje jako Werther jest oceniany i odbierany z
perspektywy tamtego spektaklu i tamtej roli. Ta tendencja oczywiście irytuje
niezmiernie tych, którzy nie akceptują techniki wokalnej Kaufmanna. Nawet
jednak oni (tak mi się wydaje) nie powinni ganić samej kreacji scenicznej –
była rzeczywiście absolutna. Paryskie wspomnienie spowodowało, że w fotelu kinowym
zasiadłam z olbrzymimi oczekiwaniami, ale również lekkim niepokojem. W końcu to
Met, gdzie na ogół dosładza się wszystko, co tylko można, zaś w wypadku opery
tak łzawej z natury mogłoby to dać efekt groteskowy. Nie dało, chociaż rzeczywiście
było słodko i prześlicznie. Richard Eyre przystosował się do panującej
tendencji i przeniósł akcję do czasów współczesnych kompozytorowi, co pozwoliło
zaprezentować niezwykle efektowne kostiumy, zwłaszcza żeńskie. Dla mnie tej
ładności okazało się nieco za dużo. Nie wydawał mi się też potrzebny początek
ze śmiercią i pogrzebem matki Charlotty, ale poza tym sama produkcja okazała
się udana. Zastosowano bardzo płynny i filmowy tok narracji, sceny zmieniały
się … jak w kinie. Poza obrazem otwarcia dostaliśmy kolejny bonus –
zobaczyliśmy scenę na balu, gdzie Werther jeszcze nie odważa się porwać Charlotty
do tańca i to ona musi go do niego zaprosić.
A jaki był ten Werther?
Absolutny. Tym razem możliwość spojrzenia bohaterowi prosto w oczy, na
wielkim zbliżeniu stanowiła rzeczywisty przywilej, bo wszystkie uczucia się w
nich odbijały (była nawet pojedyńcza, duża łza pod koniec drugiego aktu – siłą rzeczy
dla widzów teatralnych niedostrzegalna).
Głos Kaufmanna brzmiał pięknie, dźwięcznie, soczyście a chwilowe
napięcia wydały mi się efektem świadomie użytych środków wyrazu – mieliśmy odczuć
desperację Werthera . I odczuliśmy.
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie najsłynniejsza aria tej opery „Pourquoi me
reveiller” rozpoczęta piano, ściemnioną barwą i wznosząca się wraz z emocjami
bohatera coraz wyżej, jaśniej, głośniej, zapamiętalej – coraz bardziej dojmująco. Akt
finałowy był prawdziwie wstrząsający i wcale nie dlatego, że pokazano nam samobójczy
akt nieszczęśnika dosłownie – przyłożenie pistoletu do głowy, rezygnację, potem
strzał w serce i krew plamiącą nie tylko koszulę , ale też jej rozbryzgi na ścianie…
Massenet napisał finał wspaniale,
pokazując nam Werthera wreszcie … szczęśliwego w obliczu śmierci w ramionach
Charlotty. Kaufmann zaśpiewał go właściwie w całości mezza voce , łagodnie,
jakby znajdował się już bliżej nieba niż ziemi. Tym występem Kaufmann
potwierdził tylko to, co już o nim wiedziałam sprawiając, że trudno sobie w tej
partii wyobrazić kogokolwiek innego. I nie jest to kwestia fizycznej urody,
noszonej przez niego niczym kostium – artysta doskonale wie jak tego atutu używać w
celu osiągnięcia zamierzonego efektu artystycznego (nie wahając się całkowicie
go zniszczyć gdy to służy roli, jak w monachijskim „Fideliu”). Dlatego właśnie
środki wokalne i aktorskie są u niego idealnie ze sobą zespolone i dają taki
rezultat. Sophie Koch nie wywarła na mnie tak dobrego wrażenia jak w spektaklu
paryskim. Wokalnie była kompetentna, wyglądała ładnie ale czegoś mi brakowało –
może ciepła płynącego od wewnątrz, nie wiem. Nawet w ostatniej sekundzie
spektaklu, kiedy Charlotte bierze w dłoń pistolet aby dołączyć do Werthera „là-bas, au fond du cimetière” nie poczułam, że jest to dla niej chwila
ostateczna. Za to Sophie Lisette Oropesy udała się nadzwyczajnie – nareszcie ta
doskonała śpiewaczka nie musiała być na scenie subretką. Pięknie pokazała młodziutką dziewczynę, prawie dziecko, pełne
naturalnej radości życia ale zaczynające przeczuwać tragedię. I co za śliczny,
jasny, dźwięczny sopran! David Bižic także może dopisać swój debiut w Met do listy
sukcesów – ładny, dość silny baryton, efektywne aktorstwo, podejrzewam, że
zagości na tej scenie na dłużej (chociaż obawiam się, że będzie skazany na tzw.
ważne role drugoplanowe). Alain Altinoglu bardzo sprawnie i dynamicznie
poprowadził muzyczną stronę spektaklu, co sprawiło mi niespodziankę, bo
naczytałam się doniesień o braku panowania nad dynamiką i własnym
temperamentem. Jeśli tak było w pierwszych przedstawieniach jedyny ślad tego usłyszałam
w końcówce trzeciego aktu, gdzie grzmiąca orkiestra o mało nie przykryła głosów
solistów. Odrębne komplementy należą się też panu, który przygotował do występu
chór dziecięcy - bezbłędny, a dzieciaki
same urocze, pozornie rozbrykane ale wykazujące już silną dyscyplinę artystyczną.
Na koniec muszę powtórzyć – Werther jest
tylko jeden. O ile uważam Jonasa Kaufmanna za najlepszego współcześnie Don Jose
i Lohengrina, mogę sobie w tych rolach wyobrazić innych tenorów. Ale Werther
należy do niego.
Aha, kochani, mieliśmy raz wreszcie trochę
szczęścia. Problemy techniczne spowodowały, że większość kin za oceanem miało
ostatnie 7 minut transmisji bez dźwięku. Katastrofa. Nas na szczęście to nie spotkało!
Papageno,
OdpowiedzUsuńod dawna jestem czytelniczką Twojego bloga, ale dziś dopiero odważyłam się napisać, chociaż zamierzałąm to zrobić jeszcze wzeszłym roku, przy Twojej recenzji Verdiovskiej płyty Maestra Domingo. A wracając do ostatniej transmisji z MET i Twojej recenzji - Werther rzeczywiście umierał przepięknie, a jeszcze piękniej śpiewał. Szkoda, że następny sezon transmisji z MET bez Jonasa Kaufmanna. To sobotnie przedstawienie będzie retransmitowane przez Filharmonię
Świętokrzyską w Kielcach w dniu 25 lipca br. o godz. 18 30. Bilety w cenie 40 zł. (źródło: strona internetowa Filharmonii Świętokrzyskiej). Zastanawiający jest ten rozrzut cen biletów na transmisje z MET. Pozdrawiam Jola
Jolu, pisz - dla każdego blogera to przyjemność, gdy ktoś nie tylko czyta, ale tez dzieli się swoimi poglądami. Ceny transmisji z Met zależą chyba od pazerności właścicieli kina - w Warszawie są niestety niebotyczne . Przyszły sezon nie zapowiada sie dla mnie zbyt ciekawie, więc trochę forsy zostanie w kieszeni. Wybieram się właściwie tylko na 2 spektakle, resztę zobaczę najwyżej kilka dni później, w domu. Żałuję bardzo, że nikt w Polsce nie transmituje przedstawień z ROH . W nadchodzącym sezonie będzie na przykład "Andrea Chenier" z Kaufmannem i "Król Roger" z Kwietniem (to na razie tylko plotka, ale myślę, że potwierdzi się lada dzień lub nawet godzinę). Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWłaśnie odkryłam, że transmisje przedstawień z ROH mozna oglądać w Kielcach w Kieleckim Centrum kultury (www.kck.com.pl), 12 lutego br.była transmisja Don Giovanniego, a 24 czerwca br. będzie transmisja "Manon Lescaut" z kaufmannem. Do Kielc z Warszawy tylki 170 km...
OdpowiedzUsuńPróbowałam drogą mailową zainteresować Multikino transmiskami z ROH, ale jak widać z planu transmisji na sezon 2013/2014 - bez rezultatu.
Pozdrawiam Jola.
Brawo dla Kielc! Jestem jednak niezmotoryzowana a do naszych kolei nie mam zdrowia, chyba, że muszę. Wydaje mi się, że może kino Praha, które transmituje balety z Bolszoj a ostatnio dołączyli jako drudzy do transmisji z Met ?
OdpowiedzUsuń