"Traviata" z Glyndebourne
Festiwal w Glyndebourne narodził
się z miłości – do sztuki operowej i do kobiety. Dziś, po Johnie Christie,
właścicielu posiadłości i teatru oraz jego muzie i małżonce, sopranistce Audrey
Mildmay a potem ich synu George kieruje nim trzecie pokolenie – wnuk Gus. Jak
na razie Glyndebourne ma do swych szefów znacznie więcej szczęścia niż np.
Bayreuth, też przedsięwzięcie rodzinne. Być może sielsko-anielskie otoczenie,
wszystkie te łączki, owieczki i pyzate obłoczki na błękitnym niebie mają kojący
wpływ na szefostwo, które nie napina się i nie ma w sobie tak bezwzględnej
hucpy i pazerności jak kierujący obecnie Zielonym Wzgórzem potomkowie Wagnera.
Brytyjski festiwal miał od swoich
początków nieco inny charakter – nie sprowadzano tam zagranicznych supergwiazd,
skupiając się raczej na rodzimych talentach i uzdolnionej młodzieży spoza wyspy
(chociaż były wyjątki). Polscy śpiewacy, przynajmniej w ostatnich latach
pojawiają się na tej scenie rzadko – prawdziwym bywalcem był nieodżałowany
Wojciech Drabowicz ( Hrabia Almaviva, Oniegin, Tomski, Komandor, Escamillo),
potem latem 2000 Mariusz Kwiecień zaśpiewał tu bodajże czy nie swego pierwszego
Hrabiego i wreszcie w 2007 zagościł Andrzej Dobber jako Banko. Tegoroczna
edycja nie obyła się bez naszych, chciaż tylko w rolach comprimario. Przed jej
rozpoczęciem, jak to zwykle bywa nikt nie wiedział, która z produkcji stanie
się sukcesem, a która polegnie. Po niesmacznej awanturze z „Kawalerem z różą” z utęsknieniem czekano na
nową „Traviatę”, której w Glyndebourne nie było od ćwierć wieku. W ciągu
ostatnich 9 miesięcy to już trzecia transmitowana w mediach i nie miałam
szczególnej ochoty jej oglądać. Ponieważ jednak 2 poprzednie, z Mediolanu i
Paryża nie były ani atrakcyjne od strony teatralnej, ani też śpiewane w sposób pozytywnie
zapisujący się w pamięci jednak się zdecydowałam. Na szczęście! Nie przegapiłam
czegoś, co kolega z IFL entuzjastycznie ogłosił narodzinami gwiazdy, ja zaś,
nieco ostrożniej pojawieniem się naprawdę obiecującego talentu. Zacznę jednak
od produkcji, bo ona także warta jest bacznej uwagi – w zasadzie skromna od
strony scenograficznej (tylko gra barw na kurtynach wydzielających poszczególne
miejsca akcji oraz nieoczekiwanie bogaty żyrandol oraz kilka rekwizytów), ale z
pięknymi kostiumami - momentami Violetta
wyglądała, jakby zeszła z obrazu Alfonsa Muchy . Nieskomplikowaną fabułę Tom
Cairns opowiedział nam bardzo prosto i bezpośrednio, nie udziwniając niczego,
przesuwając za to delikatnie akcenty w pewnych miejscach. Podobało mi się to,
jak pokazano bohaterkę w pierwszym akcie – to jeszcze nie dramatyczna heroina,
to młoda dziewczyna, która ma oczywistą w tym wieku chęć zabawy. Cień śmierci
dopiero zaczyna się nad nią pojawiać, Violetta jeszcze się uśmiecha w sposób
naturalny i niewymuszony, jeszcze ma chęć na przekomarzanki z Anniną (bardziej
przyjaciółką i opiekunką niż służącą). Dramat rozwinie się właściwie dopiero w
akcie drugim. Cairns zwrócił też baczną uwagę na otoczenie swojej bohaterki,
która nie jest w chorobie i odchodzeniu samotna
- odwiedza ją Flora, doktor Grenvil towarzyszy jej nie tylko jako
lekarz, ale i przyjaciel. Tylko na ostatnią chwilę Violetta zostaje bez
towarzystwa - bo każdy umiera w
samotności ? Takie ujęcie odbiera trochę całej historii jej aspekt
melodramatyczny, ale główną postać czyni nam (przynajmniej ja odniosłam takie
wrażenie) jeszcze bliższą. I tylko potraktowanie Germonta seniora jako
pragmatycznego cwaniaka nie bardzo potrafię zaakceptować, wolę go jako figurę
monumentalną i groźną, a jednak zdolną do czułości. Przyznaję, jednak, że ten
wizerunek papy Alfreda wynika z całości i jest możliwym wariantem bohatera. Do koncepcji reżyserskiej idealnie dostosował
się dyrygent Mark Elder – może to nie była najefektowniejsza czy najbardziej
finezyjna „Traviata” jaką słyszałam, ale wszystko w niej było na swoim miejscu,
zaś London
Philharmonic Orchestra grała miękko i świetliście. Pięknie wykonane zostały role drugoplanowe,
na brawa zasłużyła szczególnie Magdalena Molendowska (znana doskonale chociażby
z warszawskiej „Halki”) jako ciepła (także głosowo) Annina i Graeme Broadbent –
Grenvil, ale także Hanna Hipp w roli Flory. Tassis Christoyannis jako Giorgio
Germont zaprezentował sę jako śpiewak fachowy, lecz niezbyt ekscytujący, jego
baryton nie zachwycił mnie barwą. W niewdzięcznej roli Alfreda amerykański
tenor Michael Fabiano dokonał rzeczy w
moich uszach niebywałej, cenniejszej może nawet niż gdyby udało mu się
zrealizować perfekcyjne wysokie C w cabaletcie. Mianowicie zabrzmiał nie tylko żarliwie, ale też absolutnie
szczerze, co jest niesłychanie trudne. W Glyndenbourne z nostalgią wspominany bywa jego Książe Mantui, Alfredo od strony
czystko technicznej nie osiągnął tego poziomu – troszkę zabrakło dźwięczności.
Ale i tak Fabiano był świetnym Alfredem, chyba obok Charlesa Castronovo najlepszym,
jakiego dziś mamy na scenie (oczywiście z tych, których znam). I tak wreszcie
dotarłam do Venery Gimadievej, której pojawienie się cieszy mnie szczególnie - ta młoda kobieta otrzymała od natury
wszelkie dary niezbędne do wykreowania znakomitej Violetty. Oczywiście, to
jeszcze nie jest kreacja całkowicie dojrzała i spełniona, ale myślę, że z
czasem i następnymi występami w tej roli taką się stanie. Na razie mamy
śpiewaczkę o pięknym, kryształowo czystym, ciepłym głosie używającą go z pełną
świadomością tego, co robi. Przede wszystkim zaś znającą doskonale wartość
piano i znakomicie się nim posługującą. Ozdobniki nie są olśniewające, ale
bardzo przyzwoite. Poza tym miło posłuchać Violetty, a także na nią popatrzeć (Gimadieva
jest bardzo urodziwą damą o wielkich,
pełnych wyrazu oczach), która nie stara się byc divą, ale próbuje z sukcesem
przekazać zawarte w partyturze emocje bez efekciarstwa – prosto.
https://www.youtube.com/watch?v=ZRWBwHc9Gjw
https://www.youtube.com/watch?v=vc1bjGTkKXA
https://www.youtube.com/watch?v=xcT1Y96gnzI
Do polskich nazwisk na festiwalu w Glyndenbourne chciałbym dodać jeszcze Teresę Żylis Garę, która zaśpiewała Octaviana, u boku Monsy Caballe jako Marszałkowej. Wspominam też o tym, że stosunkowo niedawno ukazało się z tego piękne nagranie płytowe.
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podobała ta Violetta - właśnie operowanie kolorami, kształtami i światłem oraz akcentami psychologicznymi w "Traviacie" lubię najbardziej. Odwrotnie proporcjonalnie od włażenia w tkankę Verdiowskiego arcydzieła z brudnymi buciorami "nowego odczytania".
Venere Gimandiewę bardzo lubię przede wszystkim za, póki co, brak zmanierowania, prostotę i szczerości interpretacji przekazywanej subtelnymi środkami wokalnymi. Pod tym względem przypomina mi w tym spektaklu Patrizię Ciofi z 2004 roku, z "Traviaty" w reż. Roberta Carsena w La Fenice.
Fabiano bardzo mi się podobał wokalnie, ale jego mimika, aktorstwo - jak z kiczowatego melodramatu sprzed wielu lat. Możliwe, że z widowni odbierało się lepiej, ale te jego "wytrzeszcze" jak z kina niemego wywoływały śmiech i odwracały uwagę o spraw istotniejszych.
Ale generalnie naprawdę bardzo dobra "Traviata" - także naprawdę świetnie dyrygowana. I faktycznie po spektaklach w Mediolanie i Paryżu - prawdziwa melomańska przyjemność.
Ps. W drugim akapicie chodziło mi, oczywiście, o spektakl "Traviaty" a nie o Violettę:)
OdpowiedzUsuńDzięki za przypomnienie p. Żylis-Gary. Nie miałam szczęścia słyszeć jej na żywo, ale sądząc po nagraniach to przepiękny głos i fantastyczna śpiewaczka.
OdpowiedzUsuńPretensjonalność jest dla "Traviaty" zabójcza, tym bardziej cieszy ta produkcja z Glyndenbourne, gdzie ani w reżyserii, ani w wykonawstwie nie ma jej cienia. Zaś Fabiano - tak, zgadzam się, nie jest utalentowany aktorsko ani scenicznie atrakcyjny. Ale - ja mu to mogę wybaczyć, bo nie tylko słyszę jego sprawność wokalną, ale także czuję emocjonalną prawdę, którą bardzo niewielu lepszych od teatralnej strony Alfredów może się pochwalić.
Zgadzam się z Tobą odnośnie Fabiano. Nie chciałbym, żeby ktoś zrozumiał, że ja go nie doceniam. Wręcz przeciwnie: jego śpiew był wzruszający. Rzadko się słyszy tak wrażliwego Alfreda.
UsuńWiążę spore nadzieje z jego Don Carlosem za 2 lata i straszliwie żałuję, że go nie usłyszę i nie zobaczę, bo to będzie w San Francisco. Żal dla mnie tym większy, że Posę zaśpiewa Mariusz Kwiecień. Oni mogą być świetni w duecie.
OdpowiedzUsuńCo za kapitalna wiadomość! Ale może się doczekamy jakiegoś nagrania wizualnego...A skoro jesteśmy w San Francisco - orientujesz się może jakie są losy tego DVD "Suor Angelica" z Ewą Podleś? Było swego czasu zapowiadane.
UsuńNiestety, nic na ten temat nie słyszałam.
OdpowiedzUsuńDosyć rzadko SFO upowszechnia swoje spektakle (albo też nieczęsto docierają do Europy). Ale z drugiej strony jeden z najlepszych "Don Giovannich" Kwietnia został zarejestrowany właśnie tam, więc może ... Czas pokaże. My, operomaniacy musimy być bardzo cierpliwi. Z wielką ciekawością czekam też na płytę MK, która ma zostać nagrana w listopadzie. Ciekawa jestem, czy Joyce DiDonato przyjedzie do Warszawy, żeby wspomóc kolegę w duetach, czy będą nagrywać osobno.