Historia
Orfeusza i Eurydyki po raz pierwszy została przez operę opowiedziana już u jej
gatunkowych początków, kiedy to z okazji ślubu
króla Francji Henryka IV z Marią de Medici wystawiono „Euridice” Jacopo
Peri’ego (był on też pierwszym scenicznym Orfeuszem). Potem powracano do niej
wielokrotnie, czemu nie ma się co dziwić, zważywszy na jej mitotwórczą moc i
wielkie możliwości interpretacyjne. Przy tym ograniczano się głównie właśnie do
wątku podstawowego, bo późniejsze losy
trackiego śpiewaka nie były już tak dla twórców wygodne (objawem rozpaczy po
zgonie ukochanej okazało się porzucenie uroków kobiecego ciała dla męskiego).
Także śmierć przez rozszarpanie zadana przez pijane bachantki jakoś do
ofiarnego kochanka nie pasuje. W operowym kanonie na stałe zadomowiły się na
stałe tylko dwie wersje opowieści o Orfeuszu, autorstwa Monteverdiego (w
pierwotnej wersji libretta ten sposób rozstania się z życiem istniał) i Glucka.
Obie są przepiękne i poruszające i
zawsze każda kolejna ich inscenizacja mnie cieszy. Jeśli chodzi o Monteverdiego mam już od kilku
lat „swoją”, dyrygowaną przez Rene Jacobsa, zaś wystawioną przez Barrie
Kosky’ego w Berlinie (2007) ze Stephane Degout’em i Sunhae Im. Na
Glucka, który tak przypadłby mi do serca czekałam długo, ale nie bezskutecznie
– nareszcie jest ! To film nakręcony w Krumlovie, jednym z najbardziej znanych
czeskich zamków, w którym znajduje się Teatr Barokowy (powstał około 1680 roku)
z odnowioną w 2011, oryginalną
maszynerią (podobno najstarszą do dziś działającą) . W jego wnętrzu znajdujemy
się tylko przez część akcji, realizatorzy chcieli bowiem, by sztuka mieszała
się z życiem, a to, co prawdziwe, prywatne stapiało się nierozerwalnie z tym,
co udane, zagrane. Rzecz cała rozpoczyna się w ciszy, w małej komnatce zamkowej,
gdzie aktor przygotowuje się do występu w roli Orfeusza zakładając kostium,
wyjmując z szafy rekwizyty: lirę i wieniec na głowę. Dopiero usłyszawszy
pierwsze dźwięki uwertury kieruje się stronę sceny, gdzie na marach spoczywa
Eurydyka zaś w orkiestronie grają panowie w barokowych strojach i perukach . Ale
nadchodzi moment, w którym Orfeusz schodzi do podziemnego świata – opuszczając
teatr chwyta pochodnię i podąża kamiennymi zamkowymi korytarzami i lochami. Tam
spotyka furie – odpowiednio ucharakteryzowanych tancerzy i chórzystów, ale nie
one są dla niego najboleśniejszym egzaminem. To wspomnienie lub wyobrażenie (nie wiemy czym jest ta straszna
wizja) kłótni z Eurydyką, zakończonej podniesieniem na nią ręki, jej
przypadkowym upadkiem i śmiercią dręczy rozpaczającego małżonka najbardziej.
Powrót kochanków do świata jest dla Orfeusza swoistą drogą krzyżową, jego
umiłowana (duchowo bliźniacza siostra Elsy z Brabantu) wydaje się w swym
błaganiu być skupiona tak bardzo wyłącznie
na sobie, że irytuje widza. Mamy tu pomysł piękny od strony plastycznej –
zmagający się ze sobą kobieta i mężczyzna są fizycznie od siebie oddaleni, ale
ich cienie pozostają w uścisku. A potem, gdy Amor zdejmuje z szyi
zdesperowanego mężczyzny sznur, na którym zamierzał się powiesić i Eurydyka na
dobre wraca do świata żywych znajdziemy się znów w teatrze. Eurydyka tak bardzo zapamiętuje się w swej
euforii, bryluje na scenie wśród nimf i bożków, że nawet nie zauważa iż
Orfeusza przy niej nie ma. Patrzy z oddalenia, coraz smutniejszy, odwraca się i
oddala długim korytarzem by w końcu rozpłynąć w smudze światła u jego krańca. I
nie wiemy, czy to odszedł Orfeusz, czy tylko aktor-śpiewak zakończył swą pracę.
Zanim
przejdę do kwestii czystko muzycznych muszę spróbować zmierzyć się z pewnym
problemem. Chodzi mianowicie o prawo
realizatorów do swobodnego traktowania utworu, to jest o dokonywanie w nim cięć
według własnych potrzeb. Jeśli chodzi o uzupełnianie dzieła obcymi wtrętami
sprawa wydaje się jasna – tego robić się nie powinno. Wszelkie skróty też są
raczej niepożadane i źle widziane. Z drugiej strony w pewnych wypadkach
praktyka wykonawcza utrwaliła się już tak bardzo, że zdziwienie ogarnia nas na
przykład, kiedy w „Weselu Figara” słyszymy arię Marcelliny czy Don Basilia,
których zazwyczaj bywamy pozbawiani i nikt pretensji nie zgłasza. Może chodzi
po prostu o zachowanie umiaru … Piszę o tym, bo w omawianej produkcji obcięto
(nie wiem, kto odpowiada za tę decyzję: reżyser Ondrej Halvelka, dyrygent
Vaclav Luks czy może doradca artystyczny Bejun Mehta) trochę scen baletowych, a
mamy do czynienia z i tak znacznie w tym względzie skromniejszą od późniejszej, francuskiej wersją wiedeńską. Mnie
ten brak specjalnie nie dotyka, ale puryści pewnie będą się krzywić mając po
temu swe powody. W każdym razie, „Orfeusz i Eurydyka” z Krumlova zasługuje na
baczną uwagę także z przyczyn muzycznych. Collegium 1704 gra z werwą i
wyczuciem pod pewną ręką Luksa . Regula Mühlemann dysponuje pięknym głosem, ale
jej Amor, aczkolwiek wielce wdzięczny od strony wokalnej wydał mi się nieco
monotonny. Za to Eurydyka Evy Liebau to
dla mnie odkrycie, nie znałam tej śpiewaczki wcześniej a oczarowała mnie
zarówno kreacją głosową jak aktorską. Wyrównane brzmienie, nienaganna emisja,
pełny, bogaty sopran. O Bejunie Mehcie pisałam już kilkakrotnie – to falsecista
w moich uszach wyjątkowy. Jego głos niekoniecznie uwodzi urodą (chciaż
niektórym bardzo się podoba), nie ma w sobie słodyczy np. Jaroussky’ego. To raczej instrument bardziej metaliczny, w
momentach wielkiego napięcia emocjonalnego nabierający wręcz lekkiej
zgrzytliwości. Nie jestem pewna, czy
można go nazwać stylowo nieskazitelnym – ale kiedy jego bohater jest w
rozpaczy, ja razem z nim wędruję w tę otchłań.
aria Don Basilia:) nie Don Curzia :)pozdrowienia
OdpowiedzUsuń100 % racji, dziękuję, poprawiam!
OdpowiedzUsuń