Los
nie szczędzi mi ostatnio barokowych radości. Po warszawskiej „Agrippinie”,
którą można by pokazać wszędzie i być dumnym z wielką przyjemnością obejrzałam
zarejestrowany w Kopenhadze spektakl „Ottone in villa”. Pierwsza opera
Vivaldiego to typowe dziecko swoich czasów – zawiera właściwe same arie (jedna
z nich podwójna) i wieńczy ją króciuteńki chór, ale ma też wszelkie
przypisywane swemu autorowi zalety. Inwencja melodyczna Rudego Księdza do dziś budzi wszak wielki podziw i wydaje
się większa nawet niż u Haendla.Rzecz jest
w Polsce znana z wykonania koncertowego (nawet nie trzeba dodawać w
ramach jakiego cyklu – obecnie niestety zagrożonego, bo krakowscy władcy jakoś
go nie lubią) ) i być może z nagrania
dokonanego w tej samej obsadzie. Na scenie teatralnej jej nie widzieliśmy i pewnie długo nie
zobaczymy, należy więc korzystać z nadarzającej się możliwości. Dlatego też
linkuję dla Was całość, bo jakaś miłosierna dusza wrzuciła to na YT i solennie
zapewniam, że warto. W Kopenhadze nie było śpiewaków o tak znanych
nazwiskach jak w Krakowie (z wyjątkiem gwiazdy w roli
tytułowej, tej samej we wszystkich przypadkach), ale dla klasy wykonawczej
znaczenia to nie miało żadnego. Deda Christina Colonna , reżyserka
przedstawienia zaś okazała się najwyraźniej duchowo spokrewniona z naszą
Natalią Kozłowską, sposób podejścia obu pań do materii barokowej opery jest dosyć podobny. Poczytałam sobie trochę o tej
pierwszej , najwyraźniej będącej osobą obdarowaną wieloma talentami – jest
także tancerką baletową, aktorką , choreografką. Tych umiejętności nie mogła
wykorzystać przy okazji „Ottona”, chociaż zapewne własne doświadczenia aktorskie mogły jej być przydatne i pomocne w
pracy ze śpiewakami. Colonna nie miała do dyspozycji tak bajecznej scenografii
naturalnej jak Kozłowska, w Kopenhadze scenę stanowiła nieduża biała arena
niezbyt gęsto zapełniona rekwizytami. Kostiumy, jak w Warszawie stanowiły
mieszankę różnych stylów i epok , znalazła się nawet postać w płomiennie rudej
peruce, zupełnie jak nasz Neron. Colonna domieszała jednak do tego commedię
dell’arte, bo cesarz z stroju Arlekina wzięty został prosto z niej, podobnie
jak jego preceptor, który przez większość akcji poruszał się na niezbyt
wysokich, ale jednak szczudłach. Zapewne chodziło o to, by nauczyciel , w tym
wypadku na oko sporo młodszy od ucznia choć fizycznie przewyższał władcę
zasiadającego na przypominającym krzesło tenisowego sędziego tronie . Mimo tych
nieortodoksyjnych akcentów fabuła toczyła się wartko i zgodnie z librettem zaś
bohaterowie, mimo typowych dla baroku komplikacji (A kocha B, B kocha C itd.) i
przebieranek potrafili nam przekazać to,
co najważniejsze – ludzkie emocje. Główną niespodzianką okazała się dla mnie
Sophie Junker, belgijska sopranistka w roli Caia tak dobra, że nawet Sonia
Prina znalazła się nieco w jej cieniu. Junker dostała się wprawdzie muzycznie
najciekawsza partia w całej operze, ale jak ona to wykorzystała! Pewny i pełny
głos, precyzyjne ozdobniki, dobre aktorstwo, a ostania aria Caia to już według
mnie mistrzostwo. Prina Ottona śpiewa nie od dziś, to doświadczenie słychać
(pozytywnie), chociaż głos stracił już troszkę na blasku. Ale z podziwem słucha
się, jak ona operuje nastrojami i kolorami, z jaką intensywnością potrafi być
jednocześnie postacią komiczną i dramatyczną. Deborah York jako Tullia przebrana za chłopaka jest urocza, zaś jej jasny, dźwięczny głos może nie zapisze się złotymi zgłoskami w
historii, ale na bieżąco stanowi dla ucha prawdziwą przyjemność. Najmniej
przekonała mnie do siebie Sine Bundgaard jako Cleonilla. Nie było żadnych
ewidentnych błędów, ale głos jakich wiele, zaś postać, kojarząca się typem z haendlowską
Poppeą nie miała połowy uroku ani temperamentu Barbary Zamek. Jedyny w tym
towarzystwie pan, Leif-Aruhn Solen wykonał swoje zadanie efektywnie, za co
należą mu się gratulacje, bo to właśnie on
musiał, poza śpiewaniem skupić uwagę na utrzymaniu równowagi na szczudłach,
co z pewnością łatwe nie było. Z radością odkryłam w tym spektaklu kolejny
świetny zespół instrumentalny wyspecjalizowany w wykonawstwie historycznie
poinformowanym (pokraczny termin) – Concerto Copenhagen. Duńczycy mają
prawdziwie południowy temperament i doskonale wydobyli z partytury jej włoską
melodyjność, w czym spora zasługa ich szefa, Larsa Ulrika Mortensena. Dyrygent
wykazał się doskonałą podzielnością uwagi, bo, zgodnie z dzisiejszą modą został
też zaangażowany w akcję sceniczną (nie tylko on, także jego pierwszy
skrzypek). Zobaczcie ten spektakl. Oprócz tych, którzy nie przepadają za
barokiem ucieszy chyba wszystkich.
https://www.youtube.com/watch?v=XZr00s3edWQ
https://www.youtube.com/watch?v=XZr00s3edWQ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz