Kiedy moja
przygoda z operą dopiero się zaczynała przewodnikiem po świecie jej nagrań
płytowych był mi prof. Janusz Łętowski i jego książki. Niektóre zaczytane,
cudem upolowane niegdyś egzemplarze mam do dziś i pamiętam zachwyt,
oszołomienie i wątpliwości, jakie towarzyszyły mi przy pierwszej, gorączkowej
lekturze. A właściwie wątpliwość jedną, ale zasadniczej natury. Zastanawiałam
się, czy rzeczywiście jest tak, że najlepsze rejestracje to zawsze te z
przeszłości, bieżące zaś mogą być najwyżej przyzwoite, chociaż też rzadko.
Oczywiście miałby to być wynik współczesnego upadku sztuki śpiewaczej,
dyrygenckiej itd. U p. Łętowskiego jako przykład występowali … Luciano Pavarotti
i Placido Domingo - niby dobrzy, ale
gdzie im tam do poprzedników! Z biegiem czasu, dalszymi przeczytanymi książkami
i opiniami przekonałam się dowodnie tylko o jednym: biedna opera od jakichś 300
lat jest w permanentnym kryzysie a złoty wiek wokalistyki zawsze był „kiedyś”,
dziś (niezależnie od tego kiedy to
„dziś” ma miejsce) mamy do czynienia z bolesnym upadkiem. Najłatwiej przy tym powołać
się na epokę przednagraniową, bo nikt nie wie, jak w rzeczywistości śpiewali
wielcy z tych czasów, a i obowiązująca technika wokalna znacznie się od obecnie
używanej różniła. Dotyczy to także techniki jako takiej, wszak słuchanie
trzeszczących niemiłosiernie, zamglonych i sucho brzmiących płyt z początku dwudziestego wieku w żadnym
razie nie oddaje sprawiedliwości zarejestrowanym na nich głosom. Podobnie i w
latach późniejszych, nie na darmo EMI
zbija niezłą fortunę na sprzedaży zremasterowanych nagrań Marii Callas. Jej
nazwisko może stanowić przyczynek do kolejnego wątku –niemających końca
narzekań na to, że nie doczekaliśmy się „drugiej Callas”, „drugiego Corellego” itd. A
któż z nas nie słyszał opowieści o tym, jak to niegdyś do porządnego wykonania
„Trubadura” można było znaleźć co najmniej pięciu tenorów, zaś dziś z jednym
jest poważny problem. Kontrargumenty, jakkolwiek bywają przytaczane przez
nielicznych są słabo słyszalne i niepopularne, zgodnie z zasadą „wszędzie
dobrze, gdzie nas nie ma”. A mnie jest nienajgorzej tu, gdzie jestem, co
oczywiście nie znaczy, że nie dostrzegam minusów i nie chciałabym oglądać i
słuchać na żywo całej plejady dawnych gwiazd. Postaram się jednak swoją
niewiarę w kryzys wokalny uzasadnić odnosząc się do tez najczęściej stawianych
przez tej teorii zwolenników.
A więc:
- nie ma
już dziś takich głosów jak (tu wpisać dowolne nazwisko sławy przeszłości).
Nie ma. I
nie będzie, bo tęsknota za tym jedynym, wybranym przez nasze uszy timbrem nie
może zostać zaspokojona. Zmienia się też moda – kiedyś popularniejsze były np.
tenory i soprany jasne, dziś tendencja jest zupełnie odwrotna.
- nie ma
głosów do podstawowego, włoskiego repertuaru – Verdiego zwłaszcza. Prawda. Moim
zdaniem jednak, to taka faza, to się zmieni, a i dzisiaj nie jest tak
tragicznie, jak by niektórzy przypuszczali, skoro są Stuart Skeleton (świetny
Otello), Gregory Kunde (podobnie), Jonas Kaufmann, Francesco Meli, Michael
Fabiano, Anja Harteros, Anna Netrebko, Ljudmyla Monastyrska, Angela Meade, Maria
Agresta, Stephanie Blythe, Ludovic
Tezier, Dimitri Hvorostovski, Andrzej Dobber,
Rene Pape i … można jeszcze trochę wymieniać.
- belcanto
umiera (albo już umarło). Co w takim
razie robią na światowych scenach Patrizia Ciofi, Mariella Devia, Joyce
DiDonato, Juan Diego Florez, Javier Camarena, Antonino Siragusa, Lawrence
Brownlee, Elizabeth DeShong, Daniela
Barcellona, Michele Pertusi, Matthew Polenzani i …
- nie ma
kto śpiewać Wagnera i Straussa. Ależ ma. Któż inaczej wykonałby te wszystkie
rocznicowe przedstawienia jak świat długi i szeroki? Poza nazwiskami, które już
padły mogę wymienić sensacyjną Ninę Stemme, Heidi Melton, Marinę Prudenską,
Elenę Pankratovą, Wolfganga Kocha, Christine Goerke, Evelyn Herlitzius, Angelę
Denoke …
Poza tym,
chciałabym zadać narzekającym i płaczącym własne pytania
- czy ktoś
z Was pamięta może taki wysyp znakomitych głosów lirycznych ze szczególnym
uwzględnieniem barytonów, z jakim mamy dziś do czynienia? Na światowych scenach
występują obecnie Mariusz Kwiecień, Peter Mattei, Christian Gerhaher, Stephane
Degout (każdy z nich to skończony, wielki artysta, nie tylko śpiewak) a młode
kadry, np. Florian Sempey nie zasypiają gruszek w popiele. Są też inne i inni ,
którzy nie zabijają głosem, ale dostarczają nam prawdziwej satysfakcji – Elina Garanca,
Albina Shagimuratova, Sophie Koch, Sarah Connolly, Anne Catherine Gillet,
Veronique Gens, Stephanie d’Oustrac,
Alice Coote, Luca Pisaroni, Alex Esposito …
- a szeroko
pojęta strefa wykonawstwa historycznie poinformowanego Państwa nie zastanawia?
Czy kiedykolwiek w przeszłości mieliśmy taki wysyp artystów fantastycznie
śpiewających muzykę barokową i wcześniejszą? Barok akurat jest w Polsce (ale
nie tylko) szalenie lubiany, więc sami to wiecie, trudno nawet wymieniać nazwiska, tyle ich
jest. Nie wiedzieć czemu współczesna
publiczność upodobała sobie falsecistów, z których kilku to prawdziwe tuzy,
zwłaszcza Bejun Mehta i Iestyn Davis.
To wszystko
nie znaczy oczywiście, że problemy nie istnieją. Jednym z największych jest jednak coś, z czym
nie da się walczyć, i co dotyczy wszelkich stref życia – jego coraz bardziej
wariackie tempo. W połączeniu z
chciwością managmentów i medialnym rozpasaniem powoduje, że śpiewacy
(charakter tego zawodu zawsze był nomadyczny, ale nigdy w takim stopniu jak
teraz) są wiecznie w drodze, w samolocie,
hotelu co nie wpływa pozytywnie na zdrowie, zarówno fizyczne, jak
psychiczne. Podlegają też tym samym
chorobom cywilizacyjnym co my, a więc przede wszystkim różnego typu alergiom,
co wywołuje epidemię odwołanych występów, złość publiczności (nie bez powodu),
perturbacje organizacyjne itd. Pewnie pamiętacie ostatnią zdesperowaną
wypowiedź Antonio Pappano na ten temat, którą wielki dyrygent i gorąca głowa
próbował potem nieco złagodzić. No i rzecz wagi chyba największej – wymagania
wobec śpiewaków wzrosły niebotycznie, co spowodowane jest - a jakże - rozwojem i wszechobecnością
mediów, a także kulturą obrazkową, która zawładnęła nimi niepodzielnie. Dzisiejszy „artysta liryczny” powinien być:
nienaganny wokalnie (mamy do dyspozycji nie tylko fury nagrań dawnych i
bieżących, ale i my także łatwiej się przemieszczamy mogąc oceniać na żywo,
wobec czego możliwość porównań, niekiedy krzywdzących staje się
nieograniczona), wyrazowo, znakomity aktorsko, posługujący się perfekcyjną
wymową w co najmniej 6 językach, a w dodatku szczupły, urodziwy i sprawny
fizycznie. Najlepiej jeszcze, by był w stałym kontakcie z fanami i osobiście
prowadził fanpage nie powierzając tego zadania innym. Wzrost szacunku do zawodu
i wykonujących go ludzi natomiast nie nastąpił. Nie mam tu na myśli ton hejtu
wylewających się z internetu , tylko postawę reżyserów wobec największych nawet
gwiazd współczesnej opery. Jeśli w sporze miedzy Anną Netrebko a Hansem
Neuenfelsem wygrywa ten drugi, coś tu jest bardzo nie w porządku. Wyobraźmy
sobie, co powiedziałby Franco Corelli, gdyby jakiś domorosły demiurg sceny
kazał mu śpiewać wisząc głową w dół (jak to się zdarzyło Jonasowi Kaufmannowi)
. Wolelibyśmy raczej tego nie słyszeć, sądząc po wspomnieniach, jakie
pozostawił nam długoletni dyrektor Metropolitan Opera, Rudolf Bing. Albo może
lepiej sobie tego nie wyobrażać … Jeśli miałabym stawiać diagnozę supremacja
reżysera we współczesnej operze wydaje mi się największym dla niej zagrożeniem,
ponieważ jest postawieniem na głowie rozsądnego porządku rzeczy. Ale to temat
na baaaardzo długi post. A w kryzys wokalny nie bardzo wierzę.
Zgadzam się z komentarzem. Ja zaszaleję i powiem, że, nie tylko nie narzekam na poziom wokalistyki, ale wręcz uważam, że żyjemy w swego rodzaju "złotym wieku" jeśli idzie o bogactwo artystycznych osobowości śpiewaków dobrze wykształconych w sensie ogólnym i wszechstronnie przygotowanych do zawodu.
OdpowiedzUsuńDla mnie "zagrożenie reżyserami" nie jest aż tak poważne jak zagrożenie ze strony niekompetentnych dyrektorów oper, agentów i firm nagraniowych. Właśnie ta marketingowo-biznesowa otoczka świata opery budzi mój największy niepokój. I trzeba też pamiętać, że na panoszenie się wielu reżyserów mających za nic intencje i styl kompozytora pozwala kilku wpływowych panów - dyrektorów (obecnych lub aktualnych) najważniejszych teatrów.
Jeśli idzie o rynek płytowy - to tutaj jest prawdziwy "upadek wartości" i wcale nie mający wiele wspólnego z domniemanym "upadkiem wokalistyki". Po prostu podpisuje się przedziwne kontrakty, nagrywa recitale nie wiadomo po co i namolnie lansuje niektóre nazwiska co do których można mieć wątpliwości. Szczególnie dziwi mnie pospieszne podpisywanie kontraktów z laureatami konkursów wokalnych (niektórych, oczywiście). Kiedyś, żeby dostać kontrakt trzeba było spędzić ileś czasu na scenie, pokazać się przynajmniej w kilku znaczących rolach - dzisiaj wystarczy ładnie (zdaniem jurorów) zaśpiewać na Operaliach i, oczywiście, ładnie wyglądać.
Nie demonizowałabym kwestii konkursów i kontraktów płytowych. Zwłaszcza, że ta ostatnia rozwiąże się sama - nie będzie popytu na płyty pani Petibon czy Erdmann, kontrakt się skończy i nie zostanie przedłużony. Operalia to jedyny w moim odczuciu konkurs efektywnie promujący swoich laureatów - a to dlatego, że jury składa się z właściwych osób - czy to jest wada? Natomiast zagrożenie regietheatrem wydaje mi się bardzo poważne. Nie dlatego, że powstaje jeden, drugi, trzydziesty kretyński (używam tego stygmatyzującego słowa z pełną świadomością) spektakl. Najgorsze, że ta tendencja trwa na tyle długo, iż doprowadziła do trwałych zmian w jedynej sensownej hierarchii, która teatrowi operowemu zapewnia działalność na przyzwoitym poziomie. Mianowicie - powinno być : dyrygent jako szef, potem śpiewacy i orkiestra, dopiero sporo za nimi reżyser itd. A sam wiesz jak jest. Przykłady można mnożyć - jeden z ostatniej chwili - Kusej zażyczył sobie do roli Idamantesa falsecisty i dostał Fagiolego. Minkowski nie zaprotestował i skutek opłakany.Takich przypadków jest mnóstwo i ja się tego boję, chociaż nie nazwałabym siebie zakamieniałą przeciwniczką nowości czy szukania nowych dróg w operze.
UsuńNo jasne, wczorajszy "Fidelio" z La Scali, z rewelacyjnym Florestanem i wcale nie gorszym Pizarrem, potwierdził "bogactwo artystycznych osobowości śpiewaków dobrze wykształconych w sensie ogólnym i wszechstronnie przygotowanych do zawodu". Do tego dodabym sobotniego "Cyrulika" z Met w stylu zdecydowanie "amerykańskim" i z zawodami, kto doda więcej wysokich dźwięków na granicy dobrego smaku. Do tego fałszujący Figaro (Maltman), bezbarwny choć technicznie bez zarzutu Hrabia (Brownlee) i zdarty Basilio (Burchuladze). I tak można by jeszcze wymieniać...
OdpowiedzUsuńAch, zapomniałbym: " Zmienia się też moda – kiedyś popularniejsze były np. tenory i soprany jasne, dziś tendencja jest zupełnie odwrotna". To chyba jednak nie chodzi o głosy jasne czy ciemne, bo kiedyś też podziwiano jedne i drugie. Chodzi pewnie o to, że taki Pavarotti czy inny Gedda używali tzw. górnych rezonatorów, czyli tzw. maski, co jest jak najbardziej zgodne z fizjologią i prawidłami włoskiej szkoły śpiewu i co daje głosowi blask ( niech będzie"jasność" ) i nośność. Dźwięk był niby "jasny", ale pełny i okrągły. Dzisiejsza publiczność tego na ogół nie odróżnia i kocha głosy gardłowe ( nazwijmy to "ciemne"), biorąc w dodatku wysiłek i nacisk za szczególny rodzaj ekspresji. A niech jej tam będzie, ja idę kończyć powieść Ludluma !
OdpowiedzUsuńMnie jednak chodziło o barwę głosu. Oczywiście, trudno się nie domyślić, o kogo chodzi gdy piszesz o głosie gardłowym - rozmawialiśmy chyba (to Ty, korespondencie o wielu niegdyś nickach?) wiele razy na jego temat, prawda? Kiepski spektakl, nawet z Met o niczym jeszcze nie świadczy. W Chicago właśnie niedawno skończyli dawać "Don GIovanniego" - było świetnie. Przyjemnej lektury!
OdpowiedzUsuńNie chodzi akurat o tego słynnego pana, tylko o zasadę. Śpiewaków z uporem eksploatujących struny głosowe jest dzisiaj sporo i nawet jakoś z tym funkcjonują. Met i Scala jednak o czymś świadczą, bo to teatry-ikony życia operowego. Obsadę wczorajszego "Fidelia" niemieccy internauci sklasyfikowali na poziomie prowincjonalnego Stadttheater. Oczywiście cieszą udane spektakle w Chicago i innych "mniejszych" teatrach, ostatnio też widziałem rewelacyjnego "Bocccanegrę" w La Fenice. Wymienieni przez Ciebie w dużej ilości śpiewacy, to rzeczywiście wartościowi artyści i zgadzam się, że regietheater odbiera im brutalnie część wielkości. Przyznaję też rację, że mamy problem "decydentów operowych". Dyrektor wielkiego teatru to dzisiaj niestety tzw. łup polityczny, a ci ludzie wygadują w wywiadach okropne bzdury. Im rzeczywiście zawdzięczamy to fatalne odwrócenie hierarchii, o czym piszesz. Nie widzę jednak żadnej korzyści dla nikogo w deprecjonowaniu dawnych nagrań i śpiewaków. Nie ryzykowałbym też domyślnego twierdzenia, że ci dawni byli przaśnymi amatorami jadącymi naturą, a ci obecni są świetnie wykształceni i w pełni świadomi. Miałem jeszcze okazję obserwować pracę nad sobą tych niektórych wokalnych legend w teatrze i prywatnie w domu i wiem coś na ten temat. Pomijam stan młodej polskiej wokalistyki, bo o tym wypowiadali się już inni, np. przy okazji Konkursów Moniuszkowskich. A w ogóle to pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńChciałem tylko uzupełnić, iż pisząc, że jacyś współcześni śpiewacy są istotnie dobrze wykształceni ( i wyszkoleni) automatycznie nie stawiam tezy, że dawni mistrzowie "jechali naturą" i że nie należy z uwagą słuchać dawnych nagrań.
OdpowiedzUsuńW tworzeniu hierarchii wartości na linii kompozytor-dyrygent-śpiewak-reżyser itd. nie zapominajmy też o roli profesjonalnej krytyki operowej - niestety, nie pozostającej bez winy za dzisiejszy stan (prymat reżyserów).
Jestem właśnie w trakcie lektury pamiętników Beniamina Gigli. I padają tam takie słowa: "(...) bel canto chyli się ku upadkowi. I chociaż, naturalnie, nie mam możności robić tego rodzaju porównania, jestem absolutnie przekonany, że mamy dziś znacznie mniej głosów pierwszej jakości, niż było to przed stu laty." :-)
OdpowiedzUsuńDrusilla
Ano, właśnie, czyli wszystko się zgadza. Czytałam te pamiętniki dawno temu, ale tego zdania nie pamiętałam. Swoją drogą, wydawano kiedyś w Polsce ciekawe rzeczy, były też pamiętniki Szalapina
OdpowiedzUsuńTak, mam też i Szalapina, wydanie z 1986, a Gigli jest z 1973. Oba upolowałam w antykwariacie. Szkoda, że się tego nie wznawia.
UsuńDrusilla