Globalizacja i medialna dostępność,
którymi charakteryzują się dzisiejsze czasy poważnie ułatwia zadanie reżyserom
operowym. Przynajmniej tym, którzy próbując przybliżyć dzieła klasyczne
publiczności przenoszą ich akcję bliżej współczesności, ale niezupełnie do
niej. Jak nasz świat długi i szeroki wszyscy, przynajmniej w naszym kręgu
kulturowym mogliśmy oglądać te same filmy i seriale, czytać te same książki
tworząc w ten sposób kod porozumienia zrozumiały na Manhattanie, w Rio de
Janeiro, Oslo, Warszawie ale także zapadłej meksykańskiej wiosce czy gdzieś na
Kamczatce. Sven-Eric Bechtolf
wykorzystał to zjawisko realizując nową produkcję „Wesela Figara” na
festiwalu w Salzburgu, w związku z czym każda niemal recenzja tego spektaklu
rozpoczynała się od ciągu tytułów : „Upstairs, downstairs”, „Gosford Park” i
„Downton Abbey”. Od siebie mogę dodać, że oburzająco zapomniano o jednym z
najśmieszniejszych (w charakterystycznie bezceremonialny, typowy dla
Brytyjczyków sposób) seriali w dziejach telewizji „Pan wzywał, Milordzie?” , na
którym Bechtolf oparł się najbardziej. Reżyser ma wyraźną słabość do lat
dwudziestych ubiegłego wieku ( w tym okresie umieścił też zeszłorocznego „Don
Giovanniego” czy wiedeńską „Arabelllę”) i ja mu się nawet nie dziwię. To pewnie
ostatni czas, kiedy mężczyźni byli eleganccy, kobiety piękne i milczące a
ludzkim zachowaniem rządziły reguły, których przekroczenie groziło wyrzuceniem
poza nawias społeczeństwa. Tęsknota za tym cudnym, uporządkowanym światem
zmiecionym bezpowrotnie przez wojnę, jakkolwiek nieco absurdalna, wciąż żyje –
niesamowita kariera „Downton Abbey”, w którym stworzono środowisko niemal
idealnie sielankowe świadczy o tym najlepiej. Bechtolf na salzburskiej scenie
wykreował przestrzeń międzyludzką nieco mniej cukierkową, na nadmiar słodyczy
nie pozwala na szczęście libretto Lorenza da Pontego. Alex Eales, autor
scenografii i Mark Bouman, projektant kostiumów zadbali o to, żeby patrzyło się
na scenę z dużą przyjemnością. Dekoracje pokazują nam na dwóch poziomach różne
wnętrza domu Hrabiego (nawiasem mówiąc, raczej nie znajduje się on w Sewilli),
poznajemy go od piwniczki na wino po
poddasze, gdzie mieszczą się pokoiki służby. Przy okazji trudno nie zauważyć,
że tego typu scenografia stała się już obowiązującą modą, ale zazwyczaj działa
to bez zarzutu i sprawdza się daleko lepiej niż przysłowiowy już szpital
psychiatryczny. Wymaga jednak przeprowadzenia akcji w sposób zegarmistrzowsko
precyzyjny, bo niedoskonałość jednego elementu grozi zawaleniem całej
konstrukcji. To się udało, gorzej z potoczystością przebiegu zdarzeń i, co
najgorsze z komizmem. Salzburska publiczność prawie się nie śmiała, przyznam,
że i ja nie poczułam się szczególnie rozbawiona. Miałam wrażenie, że wszystko
co widzę jest, owszem ładne, logice się nie sprzeciwia ale temperatura panuje
letnia po obu stronach rampy. Zabrakło mi wigoru, który ożywiał zeszłorocznego
„Don Giovanniego”. Jeśli zaś chodzi o szczegóły zaskoczyło mnie kilka elementów
– przede wszystkim zrobienie z Barbariny kogoś w rodzaju wioskowego głupka. Rozumiem,
że ślub Susanny i Figara odbywał się … w kuchni skutkiem niemożności zmiany
monumentalnej dekoracji w środku aktu, ale dlaczego Figaro większość „Non piu
andrai” śpiewał w pustą przestrzeń, z której znikli już wszyscy inni
bohaterowie? W niczym natomiast nie
przeszkadzał mi Don Basilio jako amator chłopięcych wdzięków, dla którego
decyzja Hrabiego o odesłaniu Cherubina do pułku jest prawdziwą tragedią.
Oczywiście w latach dwudziestych słowa Hrabiego „Io son qui per giudicar” można
potraktować wyłącznie przenośnie, podobnie jak jego rezygnację z prawa
pierwszej nocy. Ogólnie ta produkcja ma szansę się spodobać, choć nic nie
poradzę na to, że dla mnie była nieco
mdła. Podobnie jak dyrygowanie Dana Ettingera, który wybrał troszkę zbyt
powolne tempa. To oczywiście nie był żaden horror w stylu Harnoncourta, który w
poprzedniej salzburskiej produkcji „Wesela Figara” najprościej mówiąc
zamordował Mozarta czyniąc to znacznie efektywniej niż niewinny Salieri. W
każdym razie skutkiem niespieszności dyrygenta było lekkie rozminięcie się
Anett Frittsch z orkiestrą w „Dove sono”.
Poza tym panie okazały się mocniejszą częścią obsady: pięknogłosa Frittsch
dała wzruszający, bardzo ciepły i ludzki portret Hrabiny.Martina Jankova śpiewa
Susannę już dość długo co w jej wypadku skutkuje dojściem do mistrzostwa bez utraty świeżości brzmienia srebrzystego
sopranu. Margaritę Gritskovą miałam okazję podziwiać po raz pierwszy, ale
naprawdę podziwałam, bo było co – zarówno wokalnie jak scenicznie. Lubiany
powszechnie Adam Plachetka wydał mi się Figarem doskonale anonimowym – nie utrwali
mi się w pamięci z żadnej strony. Luca Pisaroni, którego Hrabiego bardzo byłam
ciekawa rozczarował mnie dość mocno. Oczywiście jest szalenie atrakcyjny, sprawny
aktorsko, dysponuje też ładnym, ciemnym głosem i umie go używać. Problem w tym,
że nie jest to głos do tej konkretnej partii, koloratura, w arii będąca ważnym
środkiem wyrazu (w niej także wyraża się furia Hrabiego) została tylko
zamarkowana, zaś w uroczym duettino z Susanną zabrakło uwodzicielskiego
welwetu. Role drugoplanowe zostały
zagrane i zaśpiewane znakomicie: Ann Murray, niemal urzędowa Marcellina brytyjskich
scen i tym razem zaprezentowała się świetnie, nic nie można zarzucić Carlosowi
Chaussonowi – Bartolo, ani (od strony wokalnej) Christinie Ganach – Barbarinie.
Żal mi było Paula Schweinestera, który stworzył bardzo ciekawą postać Don Basilia,
którego zapamiętam (to chyba pierwszy Basilio, o którym mogę to powiedzieć),
śpiewa bardzo dobrze, ale nieszczególnej urody barwa głosu skazuje go na role
comprimario. Podsumowując – gdyby nie znakomity żeński team byłoby to
przedstawienie z tych, które nie bolą, momentami nawet bywają miłe, ale też i
nic więcej. A jeśli coś ze spektaklu zostanie mi na dłużej, to … wspaniały
pomysł na finałowe ukłony, które pozostały integralną częścią akcji.
Pamiętam przedstawienie z -chyba-2012 r oku z Opéra Orchestre national Montpellier Languedoc-Roussillon, gdzie Plachetka występował w roli Hrabiego i potem marzyłam o przedstawieniu, gdzie zaśpiewałby z Pisaronim w roli Figara...
OdpowiedzUsuńTak, uważaj o co prosisz, bo może Ci to zostać dane, jak mawiają starzy Chińczycy. Miałam to przy okazji urzeczywistnienia się marzenia o Hvorostovskim w partii Demona. Ale właściwie tego nie sprecyzowałaś, Korespondentko - czy może Plachetka i Pisaroni spełnili Twoje oczekiwania? Ja już czekam na znany spektakl ROH i Stephane Degouta jako Hrabiego (przy okazji Anita Hartig i jako Basilio nasz Krystian Adam Krzeszowiak).
OdpowiedzUsuńNie spełnili. Wyobrażałam ich sobie w dokładnie odwrotnej obsadzie, w tamtym przedstawieniu z Opéra Orchestre National Montpellier Languedoc-Roussillon Plachetka był superseksownym Hrabią, a Pisaroni to niezawodny Figaro.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Jestem fanką tego bloga.
Marta