Giulietta, Romeo i ten trzeci - "Capuleti i Montecchi" w Zurychu
Historia Romea i Julii w wersji Vincenza Belliniego nigdy
nie należała do moich ulubionych. Przyczyny są oczywiste - najważniejsza z nich to libretto Fellice
Romaniego. Wbrew narzucającemu się skojarzeniu i wbrew krótkiej notce w
polskiej Wikipedii nie ma ono wiele wspólnego z nieśmiertelną tragedią
Shakespeare’a, ponieważ librecista oparł się na tekście innej, wcześniejszej
opery. Ten zaś z kolei czerpał wprawdzie częściowo z tych samych źródeł co
wielki Will, ale wziął z niech zupełnie inne elementy (szczegóły i nazwiska
można znaleźć zarówno u Piotra Kamińskiego jak w anglojęzycznej Wiki). Skutkiem
tego powstała historyjka całkowicie pozbawiona kanonicznych wydawałoby się scen
i w ogólnym rozrachunku niezbyt frapująca. Wkraczamy bowiem w sam środek akcji dowiadując
się, że Romeo jest zabójcą brata Julii i w dodatku Montecchi i Capuleti stoją po przeciwnych stronach politycznej
barykady. Nawet śmierć kochanków wygląda nieco inaczej niż pamiętamy, bo nie
umierają oni jako spełnieni małżonkowie. Powiedzmy sobie szczerze – to libretto
jest nudne. Z muzyką troszkę, ale niewiele lepiej – Bellini wykorzystał
ponownie potężne fragmenty „Zairy”, która nie bez powodu poniosła sromotną
klęskę na premierze dodając do tego jeszcze kawałek swego debiutanckiego utworu
„Adelson e Salvini”. Jeśli jest tak kiepsko, dlaczego opera „I Capuleti e i
Montecchi” regularnie pojawia się na scenach całego świata i nawet nie budząc
entuzjazmu bywa zazwyczaj życzliwie przyjmowana przez publiczność? Podejrzewam,
że na temat nieśmiertelnych kochanków z Verony niektórzy reagują na zasadzie
odruchu, wielu słuchaczy uwielbia też typową dla Belliniego słodką melancholię.
Jedno wszakże wydaje się oczywiste – żaden dom operowy nie powinien porywać się
na wystawianie tego dzieła nie mając do dyspozycji dwóch znakomitych, mających styl belcantowy w małym palcu
śpiewaczek. Teatr w Zurychu jest
miejscem specyficznym – niby nie należy do tych najsłynniejszych, ale jest
zawodowym domem Cecilii Bartoli, ma też chyba wyjątkowo czujnych i wrażliwych na
młode talenty specjalistów od obsad. Tak się dzieje od lat, tam doceniono
Jonasa Kaufmanna i Piotra Beczałę zanim jeszcze stali się supergwiazdami.
Najwyraźniej tak jest nadal, o czym świadczy ich ostatnia premiera „Capuletich
i Montecchich”. Reżyserię spektaklu powierzono Christofowi Loy, i był to,
przynajmniej sądząc po reakcji widowni strzał w dziesiątkę. Niezbyt często
ostatnio zdarzało mi się słyszeć tak serdeczne brawa dla teamu
realizatorskiego. Czy były słuszne ? Mnie to przedstawienie nie porwało i mam
do kilku rozwiązań spore zastrzeżenia, tym niemniej uważam, że pod pewnymi
względami okazało się frapujące. Podstawowa rzecz, która mi w czasie oglądania
przeszkadzała, to nadużywanie obrotówki, od podniesienia kurtyny przy
pierwszych taktach uwertury pozostającej w ustawicznym ruchu, czasem wręcz w
pędzie. Poza tym przeniesienie akcji do lat sześćdziesiątych i uczynienie z
Capuletich i Montecchich konkurencyjnych rodzin mafijnych trąci straszliwym
banałem – ile razy już to widzieliśmy? Nie bardzo też rozumiem przyczynę
przebrania kilku chórzystów za kobiety, chyba, że miał to być genderowy komentarz
do decyzji kompozytora o obsadzeniu mezzosopranistki roli Romea. Kolejny
problem to modny i w związku z tym dość wytarty chwyt z obdarzeniem Giulietty dublerkami
w różnym wieku. Ale, mimo wszystko, proszę Państwa, pokonawszy zawroty głowy
spowodowane ustawicznym krążeniem sceny
- to się ogląda! Najciekawszym pomysłem reżyserskim okazało się
dopisanie do libretta jeszcze jednej postaci, która w programie nosi miano „Der
Begleiter” czyli Towarzysz. W pierwszych chwilach rzeczywiście można wziąć
androgynicznego młodzieńca w czerni za jednego z kumpli Romea, ale dalej coraz
bardziej niejasne (bo zdaje się, że nie ma być jasne) staje się kim on jest.
Obecny w każdej scenie czasem tylko obserwuje, czasem bierze w akcji znaczący
udział: to on podaje narkotyk Giulietcie, z jego ręki Romeo przyjmuje truciznę.
Momentami wydaje się, że to on powinien być na miejscu Romea, zwłaszcza, gdy
delikatnie i zmysłowo obejmuje Giuliettę. Więc kto lub co? Los? Fatum? Duch?
Czarny Anioł? Śmierć sama? Wykonawca tej roli niemal wszystkich recenzjach był
wymieniany z nazwiska i komplementowany, co w przypadku niemego udziału w
spektaklu operowym stanowi sukces i to niemały. Krajowych widzów może
zaskoczyć, że młody człowiek to Georgij Puchalski, Gruzin wychowany w Polsce i
kilka lat temu mający swoje pięć minut w naszych mediach jako uczestnik
któregoś z tanecznych talent-show. Podejrzewam, że nie marzył wówczas o
trafieniu do opery, a zdaje się, że zamierza w niej jakiś czas zostać – już w
grudniu będzie występować w Wiedniu. Spektakl – „Peter Grimes”, rola – nie
wiadomo w libretcie jej nie ma… Wracając
zaś do Zurychu tamtejsi widzowie i słuchacze szczęście mają niebywałe.
Miejscowi spece od castingu odkryli zdaje się kolejnego tenora, o którym za
chwilę może być głośno. Benjamin Bernheim ma wszystko co trzeba, by jego
kariera rozwinęła się bardzo szybko: piękny, dźwięczny, nośny głos, znakomitą
technikę, mocny przekaz emocjonalny – brawo, czekam na więcej. Główną gwiazdą
przedstawienia miała być Joyce DiDonato i tak się też stało, z tym, że
podzieliła ten triumf ze swą Giuliettą. DiDonato właściwie uczyniła rolę Romea
swą własnością i nawet jeśli nie zawsze możemy uwierzyć w jej męską tożsamość,
kiedy śpiewa (a, jak wiadomo barwę ma urzekającą) jej uczucia są prawdziwe. Niespodziewanie
25-letnia debiutantka z Ukrainy, Olga Kulchynska okazała się równoprawną (no,
prawie) partnerką dla gwiazdy. Poza drobnymi problemami z koloraturą doskonała
od strony technicznej, zachwyciła mnie nie tylko pięknem swego głosu ale też
absolutną emocjonalną wiarygodnością i świadomością każdego słowa. W tym wieku
rzecz to niezmiernie rzadka, zaś w każdym cenna. Żeby dopełnić obraz dodam, że
Alexei Botnarciuc i Roberto Lorenzi dobrze wykonali swoje drugoplanowe role
Capellia i Lorenza, chór też brzmiał znakomicie. Nad wszystkim czuwał Fabio
Luisi, którego w tak doskonałej formie nie słyszałam od dawna. Wyjąwszy
króciutkie momenty, w których orkiestra była niebezpiecznie bliska przykrycia
głosów solowych wszystko brzmiało
fantastycznie, płynnie, stylowo. Gratulacje należą się wszystkim muzykom Philharmonii Zürich, ale koniecznie trzeba wspomnieć o
klarnecistce Ricie Karin Meier pięknie wykonującej swoje solo.
Czy napiszesz coś o "Fidelio" z Salzburga?
OdpowiedzUsuńJola
Raczej nie. Przygotowuję ogólnego posta o wrażeniach z różnych spektakli festiwalowych, tam się pewnie jedno zdanie o "Fideliu" (a raczej jego stronie muzycznej) znajdzie.Obawiam się, że po spektaklu w BSO, w którym nic nie powinno mi się podobać a który mnie bardzo poruszył idący tym samym tropem, a jednak słabszy dużo Guth nie jest dla mnie.
OdpowiedzUsuń