Pierwsze zetknięcie z kompletnie
nieznaną wcześniej operą może zostawić trwałe ślady na naszym stosunku do
samego dzieła. Jeśli trafimy na kiepską wersję grozi nam lekkie zniechęcenie.
Za to doskonały początek powoduje ciągłe
porównywanie późniejszych odsłon do tej znakomitej a co za tym idzie wieczne
rozczarowanie. Poznałam „Ognistego anioła” w inscenizacji najlepszej z
możliwych, świetnej zarówno pod względem teatralnym jak muzycznym i rzecz
zrobiła na mnie olbrzymie, niezatarte wrażenie. Niektórzy z Państwa o tym
wiedzą, sądząc po popularności, jaką cieszył się entuzjastyczny post, jaki
popełniłam sześć lat temu na ten temat (http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2012/10/ognisty-anio.html)
. Zawarłam w nim garść informacji o życiowych i literackich inspiracjach, które
skłoniły Prokofiewa do napisania tej niesamowitej opery dziś więc przechodzę od
razu do meritum. Niechęć do przedstawień premierowych pozbawiła mnie okazji do
obcowania z wybitną sztuką dyrygencką Kazushi’ego Ono, ale obsada późniejszych
spektakli pozostała ta sama. Z przyjemnością mogę Państwu donieść, że nie
musiałam żałować nieobecności na premierze, bo Bassem Akiki i Orkiestra Teatru
Wielkiego okazali się największymi gwiazdami wieczoru. Przede wszystkim
doskonale oddali specyficzne, obsesyjne pulsowanie najważniejsze w partyturze,
paroksyzmy skłębionej, złej energii
niesłychanie sugestywnie napisane przez Prokofiewa także pozostały pod
pełną kontrolą dyrygenta. Dobra forma muzyków i ich szefa to jedna z niewielu
radości, jakich zaznałam ostatnio w TWON, tym bardziej warta podkreślenia.
Wokalnie nie było już tak dobrze, chociaż tym razem nie spotkałam się z żadną
męczącą ucho katastrofą. Zawiodła mnie trochę Ausrine Stundyte, która wprawdzie
podołała morderczej partii Renaty, ale jej głos był dziwnie monochromatyczny,
suchy. Może intonacyjną poprawność w tym wypadku należy uznać za sukces, ale
chciałoby się więcej koloru, pasji. Scott Hendricks (nie on jeden zresztą) stał
się ofiarą reżysera, który od wielu lat konsekwentnie ignoruje specyfikę
kierowanej przez siebie przestrzeni, za każdym razem z fatalnym efektem. Mamy w Warszawie największą scenę w Europie i
jedną z największych na świecie, ale żaden to pozytyw – jest ona pełna
akustycznych czarnych dziur, które po prostu pochłaniają dźwięk i nic się z tym
zrobić nie da. Najprostsza logika nakazywałaby nie ustawiać w tych obszarach
śpiewaków, ale Mariusz Treliński efektem muzycznym nie zwykł się przejmować.
Skutkiem tego Hendricks był słabo słyszalny, bo nie zna tej sceny i nie mógł
unikać miejsc- zagłuszaczy. Kiedy było go słychać prezentował niezbyt
charakterystyczny, ale wcale nie maleńki głos. Za to odtwórcy postaci drugoplanowych
spisali się nad podziw dobrze. Kolejną ciekawą kreację dała Bernadetta Grabias
jako Oberżystka – zastanawiam się, kiedy dostanie szansę na jakąś rolę główną, bo klasą śpiewaczą sobie
na nią zasłużyła. Andriej Popov, Agnieszka Rehlis, Krzysztof Bączyk (cieszę
się, że mogę obserwować jego rozwój wokalno-aktorski) i Łukasz Goliński także
zasłużyli na solidne brawa. Tym bardziej żal, iż inscenizacja Mariusza
Trelińskiego okazała się banalna i wyprana z wszelkiej inwencji – to właściwie
był katalog stałych chwytów tego reżysera, z których ani jeden (dosłownie i bez
przesady) nie dodawał opowiadanej historii żadnych nowych sensów a wręcz przeciwnie – spłycał ją. Zgodnie z
bieżącą modą dostaliśmy scenę podzieloną na kubiki, co wymaga żelaznej konsekwencji
i dyscypliny w prowadzeniu akcji. Tym razem ów warunek spełniony być nie
musiał, bo po co, jeśli i tak jak zazwyczaj zamiast właściwej fabuły pokazuje
się tylko obrazki ucieleśniające własne lęki i obsesje. Czyli – było to, co
zawsze : neony, ściana podświetlona jaskrawą zielenią, zwielokrotnienie części
postaci, stadka kokot i transwestytytów, molestowane dziewczynki i tak można
wymieniać w nieskończoność. Gdyby to wszystko jeszcze coś znaczyło – ale nie.
Zastąpienie ekstatycznych wizji Renaty prymitywnymi odlotami zaćpanej baby ma
służyć za element duchowy? O matko! A nawiasem mówiąc zastanawia mnie
upodobanie dużych chłopców do upubliczniania pewnej wielokrotnie wykonywanej,
codziennej czynności fizjologicznej. Jakiś element kompensacyjny? Proszę się
nie dziwić mojej niechęci – człowiek niewystawiony na rezultaty twórczej
zapaści, w jakiej od długiego czasu tkwi „reżyser roku” pewnie nie zdaje obie
sprawy z tego, jakie są męczące. Zamknięcie oczu i słuchanie nie jest dobrym
wyjściem, bo opera to rzecz z założenia integrująca fonię i wizję. Kto nie był
w TWON pewnie będzie miał okazję sprawdzić trafność (bądź nie) moich
spostrzeżeń, bo przedstawienie jedzie na festiwal do Aix-en-Provence w
oryginalnej, warszawskiej obsadzie z Kazushim Ono za pulpitem dyrygenckim –
stamtąd spektakle najczęściej bywają transmitowane.
Szkoda, że Stundyte tym razem nie błyszczy. Czekam na transmisję. Dzięki za recenzję.
OdpowiedzUsuńMoże za dużo oczekiwałam, może była już zmęczona ...
OdpowiedzUsuńMnie protagoniści również nie zachwycili – było poprawnie, ale nie powalająco. Za to duże brawa dla orkiestry, dyrygenta i całego drugiego planu.
OdpowiedzUsuńCo do reżyserii - był to spektakl bardzo wtórny, można było zabawiać się zgadywaniem „gdzie już to wcześniej u Trelińskiego widziałam”. Odnoszę wrażenie, że ma on ostatnio jeden pomysł na realizację, sprowadzający się do wymyślenia, jakiej to traumy doświadczył w dzieciństwie główny bohater czy bohaterka.
Drusilla
Ja nawet mam wrażenie, że ta trauma też jest prawie zawsze ta sama - molestowanie.
OdpowiedzUsuńZ wyjątkiem nieszczęsnego Tristana, który cierpi z powodu samobójstwa ojca ;)
UsuńDrusilla
Dlatego prawie. Ale kto wie, czy tatuś wcześniej ...
OdpowiedzUsuń