niedziela, 6 października 2024

Muza, bąbelki i poprawność - "Opowieści Hoffmanna" w Met

Szampańsko, jak to bywa w warszawskim Teatrze Studio rozpoczęliśmy sezon transmisji z Metropolitan Opera, ale czy radość dla oczu i uszu dorównała bąbelkowej przyjemności? Niezupełnie. Częściową winę trzeba niestety przypisać nagłośnieniu w miejscu, które z operą ma do czynienia od lat, ale zaledwie 10 razy w roku (w obecnym sezonie nawet mniej). Nie wiem czy dzieje się tak zawsze, ale tym razem nie było wprawdzie ogłuszająco głośno, ale za to wszystko brzmiało bardzo ostro. Osoba (bądź osoby) odpowiedzialna z a dźwięk pewnie coś tam słyszała (nomen omen) o tym, że w muzyce poważnej ilość basów powinna być mniejsza niż w szeroko pojętej rozrywce, ale ktoś tu bardzo przesadził. Resztę zastrzeżeń można przypisać już wyłącznie teatrowi nowojorskiemu. „Opowieści Hoffmanna” na pewno znalazłyby się na mojej liście ulubionych oper, gdybym potrafiła taką stworzyć i tym bardziej jestem wobec niej wymagająca. Produkcja Bartletta Shera nie jest mi obca, miałam z nią do czynienia już w roku 2010, kiedy starowała. Wtedy ją zaakceptowałam, chociaż zachwytu nie wzbudziła. Tym bardziej, że nie podobał mi się ani Hoffmann, ani czterej antagoniści. Wczorajszego wieczoru znów uznałam ją za w miarę atrakcyjną. Ma ona pewien twist związany z postacią Muzy/Nicklausse’a, który może być przedmiotem dyskusji, ale czyni bohaterkę (w tej wersji to zdecydowanie ona, wersja męska stanowi tu tylko kostium) ciekawszą. Bywa ona pokazywana różnie, (w Monachium na przykład jako alter ego Hoffmanna), ale najczęściej dosyć bezbarwnie. U Shera robi wszystko, by miłości Hoffmanna kończyły się źle co czyni „hultajską czwórkę” tylko narzędziami. Muza pozwala im działać, bo artysta musi z czerpać z własnego cierpienia ale nie dopuszcza do happy endu. Cóż, sztuka to zazdrosna kochanka… Jest to interesujące rozwiązanie sceniczne i wsparte właściwym wykonawstwem może być jedną z głównych atrakcji „Opowieści” (bądź opowieścią samą w sobie). Sher przeprowadził nas przez baśniową i skomplikowaną fabułę sprawnie a team jego współpracowników (scenograf Michael Yeargan, projektantka kostiumów Catherine Zuber, mistrz oświetlenia James F. Ingalls, choreograf Dou Dou Huang) uczynił ją atrakcyjną wizualnie. Miło, ale nic ponad to. Gorzej, że strona muzyczna nie okazała się bardziej interesująca. Od Met mieniącej się wciąż ( i wciąż na wyrost) najważniejszym teatrem operowym świata oczekiwałabym znacznie więcej niż letniej poprawności z dwoma jaśniejszymi punktami w obsadzie. Tym razem Hoffmann był bardzo dobry, chociaż nie wydaje mi się, żeby to dla Benjamina Bernheima, świeżego laureata International Opera Award była rola życia. Tym niemniej tenor śpiewał elegancko jak zwykle, ładnie wykańczał długie frazy i dał fachową kreację sceniczną. Za największą atrakcję tego wieczoru uznałam jednak stanowczo, a sądząc po reakcji widowni w Studio nie ja jedna Muzę. Vasilisa Berzhanskaya, której karierę (niedługą, bo śpiewaczka ma zaledwie 30 lat) śledzę z podziwem od jej rzymskiej Rosiny w trakcie pandemii – u boku Andrzeja Filończyka) opisywana bywa jako mezzosopran, ale na moje ucho to głos znacznie rzadszy czyli kontralt. W każdym razie ma imponującą skalę, giętkość i ruchliwość oraz, czym jako Muza wykazać się nie mogła świetną koloraturę. Ten występ stanowił jej debiut w Met i może szkoda, że nie dostała szansy zaprezentowania się w Rossinim, ale Berzhanskaya ma czas. Myślę, że nowojorska publiczność jeszcze ją jako którąś z bohaterek mistrza z Pesaro zobaczy i przede wszystkim usłyszy. Trzy miłości Hoffmanna wypadły poprawnie, najlepiej chyba Erin Morley jako Olimpia, mimo wąskiego typu ekspresji jaki ta rola wymaga od swej wykonawczyni. Pretty Yende, choć nadal głos ma prześliczny i sama jest urocza trochę straciła na pewności i precyzji w górze skali. Mam nadzieję, że choć na razie płaci koszty przekwalifikowania się na nieco inny repertuar z czasem nabierze w nim stabilności. Do Giulietty Clémentine Margaine nie mam dużych zastrzeżeń wokalnych (ostre najwyższe dźwięki mogły być tyleż jej winą, co dźwiękowca), ale jako postać była dosyć wyblakła. Odwrotnie niż Christian Van Horn, znakomicie grający swoich złoli, lecz niestety z kiepskim legato co odbiło się szczególnie na arii weneckiej o błyszczącym diamencie. Marco Armiliato dyrygował przyzwoicie, ale pamiętne wykonanie to raczej nie będzie. A za dwa tygodnie czeka na nas dzieło współczesne z główną rolą Emily d’Angelo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz