Opera
buffa, zazwyczaj rzecz niezmiernie trudna do wystawienia – żeby na scenie wszystko
skrzyło się dowcipem i wdziękiem zapewniając nam, widzom solidny masaż przepony
musi zostać wykonana olbrzymia praca. A zadanie stoi przed twórcami
najtrudniejsze z trudnych, bo komedia to z natury swej gatunek „fizyczny”,
wymagający często ustawicznego „dziania się” i w związku z tym zegarmistrzowskiej precyzji.
Tymczasem śpiewaka, nawet bardzo ruchowo sprawnego nie powinno się zmuszać do
ciągłego biegu i bicia rekordów w pokonywaniu schodów na czas, bo nie wpłynie
to korzystnie na jego głos i wydolność oddechową. Są reżyserzy, którzy to
wiedzą i z wiedzy korzystają, ale coraz takich mniej. Do tych nielicznych,
szczególnie utalentowanych w inscenizowaniu komedii należy bez wątpienia
Laurent Pelly, dlatego ucieszyłam się bardzo że to jemu powierzono nową
produkcję „Don Pasquale” w barcelońskim Teatro Liceu (miała premierę na
festiwalu w Santa Fe). Nigdy nie zaniedbuję okazji spotkania z tym szczególnym
dziełem, tym razem nie oparłam się także. Dlaczego szczególnym? O ile jego
warstwa muzyczna jest zarazem piękna, radosna i zmysłowa nad librettem można
długo dyskutować. A jako, że miało ono kilku ojców trudno powiedzieć, któremu z
nich zawdzięcza kontrowersyjne rozwiązania fabularne. Don Pasquale da Corneto
narodził się w 1810 roku jako Ser Marcantonio pod piórem Angelo Anellego
(autorem muzyki do kompletnie zapomnianej opery był Stefano Pavesi). Przy
partyturze Donizettiego, późniejszej o 32 lata jako librecista figuruje tajemniczy
M.A., w istocie zaś Giovanni Ruffini, którego kompozytor poprosił o
przerobienie i udoskonalenie starego tekstu.
Poprosił, po czym wtrącał mu się do pracy tak, że nieszczęsny autor w
ataku szewskiej pasji odmówił podpisania finalnego produktu swoim nazwiskiem. Przyznam,
że zawsze to libretto budziło moje zasadnicze wątpliwości – jak na mój gust
jest trochę za bardzo bezceremonialne i okrutne. I nie chodzi tu o humor typu „szedł gruby i
się obalił”, ale rzecz znacznie głębszą. Główny pomysł na fabułę miał już w
momencie powstania opery Donizettiego długą siwą brodę, a da się go streścić
tytułem arii Berty z „Cyrulika sewilskiego” – „Il vecchiotto cerca moglie”.
Starszy pan, który po latach starokawalerstwa chce sobie użyć z młodą, śliczną
i niewinną żoneczką to temat rzeka i niewyczerpane źródło żartów. Ale w tej
historii nie chodzi wcale o romantyczną parę pokonującą trudności w postaci
pożądliwego staruszka na drodze do ołtarza – chodzi o pieniądze. Głównym
grzechem Don Pasquale ma być bowiem niewczesna
chęć … wykorzystania własnej fortuny zamiast przekazania jej w stanie nienaruszonym a najlepiej wydatnie
pomnożonym łapczywemu siostrzeńcowi. Pan Pasquale, chociaż obciążony wadami
pozwalającymi się z niego śmiać okazuje się w sumie najmniej niebezpiecznym z
bohaterów. Bo kogóż tu mamy? Ernesto jest leniwy, skromnego umysłu za to
wielkich wymagań a na dodatek cała jego aktywność ogranicza się głównie do
snucia się po scenie i użalania nad sobą. Norina to przypadek jeszcze gorszy –
sprytna kobietka, która dla zdobycia kasy nie waha się użyć własnych wdzięków
by potem dręczyć „męża” posuwając nawet do sprania go po buzi. Teamem dowodzi
zaś Doktor Malatesta (znaczące nazwisko nieprzypadkowe), którego każdy z
pozostałych protagonistów uważa za swego najbliższego przyjaciela - on zaś bawi się nimi jak figurami na
szachownicy. I właściwie nie wiemy co nim kieruje. W starej inscenizacji Met
reżyser Otto Schenk znalazł nieoczekiwaną odpowiedź na to pytanie inspirując się sceniczną chemią
między wykonawcami ról Noriny i Malatesty. Uczynił z nich sowizdrzalskich
amantów, którzy po finale będą sobie bez przeszkód korzystać z majątku naiwnego
Ernesta. Takie rozwiązanie, aczkolwiek wiele wyjaśnia stawia jednak kolejny
problem – a co z muzyką? Partytura Donizettiego zawiera przecież piękny,
tchnący prawdziwym uczuciem duet Noriny
i Ernesta … Moja metoda na „Don
Pasquale” to właśnie cieszenie się przede wszystkim tą cudowną muzyką i
poddanie czarowi chwili (jeśli realizacja sceniczna godna jest dzieła) zaś
lekko gorzki posmaczek wywoływany przez libretto odkładam na później.
W
Teatro Liceu Laurent Pelly postanowił rozbroić ten problem stawiając świat na
głowie. Dosłownie. Zanim jednak
premierowa publiczność dotarła na widownię
musiała przebić się przez tłumek strajkujących pracowników obsługi –
szatniarzy, bileterów, woźnych itd. Uzbrojeni w kołatki, robili mnóstwo hałasu.
W związku z całym tym zamieszaniem spektakl zaczął się z kilkunastominutowym
opóźnieniem. A czy warto było czekać? Niestety – nie bardzo. Inscenizacja nie
należy do najbardziej udanych prac
Pelly’ego, pomysł na organizację przestrzeni, sam w sobie niezbyt oryginalny
wszystkiego nie załatwia. A właściwie nie załatwia niczego. Podobnie jak
zrobienie z nieszczęsnego Ernesta idioty i celowa aktorska szarża całej ekipy
(z jednym wyjątkiem).Wszystko to dałoby się jednak przetrwać, gdyby muzyczna
przeciętność nie dawała się we znaki tak bardzo. Młody, debiutujący w Liceu
dyrygent Diego Matheuz, wychowanek El Sistemy prowadził orkiestrę szybko i
nieco hałaśliwie. Lorenzo Regazzo to z kolei stary sceniczny wyga, ale nie
zachwycił jako Don Pasquale, jego głos miał lekko przytłumione brzmienie zaś
reżyser nie dał mu większej szansy na stworzenie postaci sympatycznej mimo
wszystko, jaką bohater tytułowy być powinien. Juan Francisco Gatell w roli
Ernesta to już kompletne nieporozumienie – problemy techniczne, głos o
nieładnym brzmieniu i za małym na ten teatr wolumenie w czasach, kiedy partię
wykonuje Juan Diego Florez a we wdzięcznej pamięci pozostaje Alfredo Kraus –
nie! Barcelońską Noriną miała być Ailyn Perez, ale odwołała występy i
zaangażowano Valentinę Nafornitę. Niedawno śpiewała ona w wiedeńskiej
inscenizacji pozostawiając wspomnienie takie sobie. Początkowo miałam wrażenie,
że podstawową kwalifikacją śpiewaczki do tej roli jest jej wiek (28 lat) i
zwracająca uwagę uroda. Norina zaczyna swój pobyt na scenie od najbardziej
znanej arii i nie był to dobry początek, Nafornita śpiewała chropawo, monotonnie
i miała wyraźne problemy intonacyjne. W miarę rozwoju akcji było jednak dużo
lepiej, brzmienie się ociepliło zaś kłopoty z intonacją znikły. Wydaje mi się,
że młoda artystka lepiej czuje się w ensemblach niż solo, a przynajmniej
pewniej. Obawiam się, że nie jest jeszcze gotowa na karierę, która staje się
właśnie jej udziałem i może jej to zaszkodzić w scenicznej drodze. Zachwyciła
mnie rok temu jako Zerlina w salzburskim „Don Giovannim”, dziś postępów nie
słychać. Doktorem Malatestą, spiritus movens całej intrygi i największą gwiazdą
przedstawienia (oraz adresatem jedynej owacji przy ukłonach) okazał się, co nie
stanowiło żadnej niespodzianki Mariusz Kwiecień (trudno uwierzyć, ale to był
jego barceloński debiut). Podkreślano ten fakt dosłownie we wszystkich
recenzjach zachwycając się nie tylko aksamitnym barytonem Kwietnia, ale też
jego urokiem osobistym, aktorską wszechstronnością i … doskonałą dykcją, rzadko spotykaną nawet w
teatrze dramatycznym. Nie muszę dodawać, że to Malatesta był siłą wiodącą w słynnym, karkołomnym duecie "Cheti, cheti, immantinente". Asekuruję się trochę powołując na słowa innych, bo stali
czytelnicy znający moją admirację dla licznych talentów naszego gwiazdora mogą
podejrzewać u mnie daleko posunięty nieobiektywizm. A jednak to nie to. Co nie
świadczy najlepiej o całości przedsięwzięcia – Malatesta nie powinien w „Don
Pasquale” świecić najjaśniej.
Druga
obsada przedstawienia, szczególnie zaś Pretty Yende i Roberto de Candia, ale
także Antonino Siragusa dała sobie radę (podobno) znacznie lepiej. Tylko
Gabriel Bermudez był (jak napisał najbardziej znany kataloński bloger operowy)
na straconej pozycji jako Malatesta …
"Cheti, cheti..." na próbie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz