Pamiętają
Państwo ile twarzy, a przede wszystkim głosów miała już dla Was Violetta
Valery? Ja nie jestem w stanie policzyć, w każdym razie dużo, a nawet bardzo
dużo. Niezmiernie wdzięcznie do dziś
wspominam moją pierwszą Violettę – Krystynę Rorbach (w warszawskim Teatrze
Wielkim). Zastanawiam się co sprawia, że niemal każdy operomaniak świata, który
widział już „Traviatę” może i ponad sto razy, a słyszał jeszcze więcej gotów
jest na kolejne z nią spotkanie. Znamy
każdą nutę, a jednak nie mamy dosyć. U mnie bywa tak, że jeśli nawet nie mam
ochoty na tę operę w danym momencie, to jeśli jest ona skądś transmitowana
utrwalam na później. Przyczyny tego stanu rzeczy są pewnie dwie, nierozerwalnie
ze sobą splecione: genialna muzyka Verdiego i nieskomplikowana, archetypowa
historia, w której ważne są przede wszystkim emocje bohaterów. Fabułę można
spokojnie streścić w dwóch zdaniach, nie wyróżnia się ona oryginalnością ale nie o to chodzi. Libretto Francesco Marii
Piavego zostało skonstruowane w sposób mistrzowski – zaledwie kilka scen, ale
każda wspaniała, każda potrzebna – usunięcie którejkolwiek z nich zawaliłoby
precyzyjną konstrukcję. Nade wszystko zaś porusza widzów i słuchaczy prostota,
z jaką opowiadają nam o losach szlachetnej kurtyzany kompozytor i librecista. I
tej prostoty nie powinno się mordować inscenizując dzieło. Można ubrać
bohaterów w różne kostiumy, ale przesłanianie esencji nadmiarem pomysłów
reżyserskich i scenograficznych po
prostu „Traviatę” zabija. Ascetyzm, nawet jeśli realia sceniczne zupełnie
mijają się z tekstem śpiewanym służy jej, mimo wszystko lepiej. Z
podręcznikowym przykładem przeładowania przedstawienia miałam do czynienia
ostatnio, w spektaklu transmitowanym z Baden Baden. Oglądając tego rodzaju
rozbuchane widowiska podporządkowane nie tyle koncepcji, co konceptowi reżysera widz ma bolesne wrażenie
niezgodności obrazu nie tylko ze słowem, ale też przede wszystkim z autorskim
zamysłem. Jeśli coś takiego wychodzi spod ręki doświadczonego wygi scenicznego, śpiewaka, który sam wielokrotnie
w „Traviacie” występował i powinien to wszystko wiedzieć (a także sam padał
ofiarą współczesnych bóstw reżyserii) – tym gorzej! Już początek wróżył całości
niedobrze, dopisywanie do utworu, zwłaszcza tak znakomicie skonstruowanego
własnych scenek nie bywa dobrym rozwiązaniem nigdy. Tutaj zaś postanowiono
akcję rozpocząć jeszcze przed pierwszymi dźwiękami partytury Verdiego
uzupełniając ją dźwiękiem pozytywki. Violetta wspominająca przed śmiercią
dzieje swojej wielkiej miłości – ani to nowe, ani oryginalne, ani cokolwiek
wnosi do naszej wiedzy o bohaterce. Mniejsza z tym, dalej jest znacznie gorzej.
Zawsze przy tego typu produkcjach mam paskudne podejrzenie, iż proces myślowy
reżysera polega wyłącznie na znalezieniu miejsca akcji i jej czasu, możliwie
najdalszego od tego w oryginale (najlepiej, żeby jeszcze nikt w takim otoczeniu
naszego dzieła nie umieścił, ale o to coraz trudniej). A dalej – jakoś to
będzie. Właśnie taki spektakl zafundował nam
Rolando Villazon - rzecz cała
odbywa się w cyrku i jest majakiem Violetty, której wspomnienia mieszają się
z gorączkowymi wizjami zaś karnawał zza
okna staje się upiornym tłem wydarzeń. Nie wiem, czy padłam ofiarą autosugestii
znając osobowość reżysera znacznie lepiej niż
zazwyczaj bywa, ale wydawało mi się, że cały ten spektakl jest jak jego
autoportret – dużego, bardzo utalentowanego (w rozlicznych kierunkach) dziecka z
poważnym ADHD. Bo na scenie działo się za dużo, bo Villazon chciał upchać
mnóstwo nieprzystających do siebie konceptów bardzo różnej klasy. Najbardziej
drażniła mnie podwójność Violetty, akrobatka pętająca się po scenie zupełnie
bez sensu rozbijała dokumentnie możliwość stworzenia nastroju intymności czy
pozoru choćby jakiegokolwiek związku emocjonalnego pomiędzy trójką bohaterów.
Poza tym pomysł to już bardzo ograny i schematyczny – Panie i Panowie
reżyserowie – ileż można? Biorąc to
wszystko pod uwagę powinnam właściwie zamknąć oczy i słuchać, bo było czego.
Pablo Heras Casado podyktował nieco za szybkie tempa (jak dla mnie oczywiście) ale czuło się jego świetne porozumienie ze
śpiewakami i znakomite wyważenie proporcji między poszczególnymi grupami
instrumentów. Atalla Ayan, od strony wokalnej zrobił doskonałe wrażenie, lubię
w niewdzięcznej roli Alfreda głosy odrobinkę ciemniejsze, bardziej mięsiste niż
standardowy tenor liryczny. Aktorsko nie miał żadnej szansy zmuszony realizować
absurdalne założenia tej produkcji. Będę się z uwagą przyglądać karierze
brazylijskiego artysty. Simone Piazzola, kolejny laureat Operaliów na
światowych scenach okazał się autorem jedynego wzruszenia, jakiego doznałam
tego wieczoru. Pięknie zaśpiewał „Di Provenza”, z prawdziwą czułością, a głos
ma z tych, które tygrysy lubią najbardziej – ciepły, miękki, brzmiący jak
autentyczny baryton verdiowski. Villazon
zafundował mu charakteryzację natychmiastowo narzucającą skojarzenie z mozartowskim Komandorem w fazie posągowej. Dlaczego? Swoją drogą ten
dziwaczny wizerunek pomógł ukryć niestosownie do roli młody wiek Piazzoli
(rocznik 1985). Violettą tego wieczoru była Olga Peretyatko i bardzo chciałabym
zobaczyć ją i usłyszeć w tej partii raz jeszcze, w lepszej inscenizacji. W
Baden Baden nie mogła stać się taką bohaterką, jaką powinna. Twarz
pokryta krzykliwym, cyrkowym makijażem nie tylko postarzała tę piękną kobietę
ale też odebrała jej możliwość wyrażenia nią czegokolwiek – widzieliśmy ciągle
tę samą maskę. Szkoda. Mimo intensywnej obecności Peretyatko na wielu
europejskich scenach nie słyszałam jej od dość dawna i z satysfakcją
stwierdziłam, że głos jej się pięknie rozwinął i dojrzał. Nabrała mocy, skala
poszerzyła się o dobre doły zaś barwa nic na urodzie nie straciła. I nie wiem,
czy zauważyliście, że mamy teraz naprawdę sporo bardzo dobrych lub wręcz
znakomitych wykonawczyń partii Violetty: Marinę Rebekę, Aleksandrę Kurzak,
Venerę Gimadievą, Ailyn Perez, Olgę Peretyatko właśnie. Wszystkie nie tylko
bardzo sprawne wokalnie, ale też niezmiernie urodziwe. I wszystkie brunetki,
jak „Dama kameliowa”. Oby tak dalej.
Spektakl bardzo dobry w warstwie wokalnej i muzycznej, natomiast od nadmiaru pomysłów reżysera można dostać zawrotu głowy. Na scenie zdecydowanie za dużo się działo . Bardzo trafna charakterystyka osoby reżysera. Mnie nadaktywność Villazona na scenie zawsze przeszkadzała w odbiorze przedstawienia
OdpowiedzUsuń.Jola
Mnie też, ale Villazon potrafi (pewnie heroicznym wysiłkiem) nieco się opanować, na przykład w "Don Carlo". W tej "Traviacie" miałam ponadto wrażenie, iż on nie panuje nad tym tłumem na scenie i nie ogarnia całości, wszystko działo się chaotycznie.
OdpowiedzUsuń