„Carmen” jest z nami od 140 lat. I pewnie
nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy kwestionować jej
atrakcyjność i uwodzicielski potencjał, choć są tacy (niewielu), co odmawiają
jej większej wartości. Zdumiewający ludzie. Podobnie jak ci, którzy na
premierze nie usłyszeli, że partytura jest jedną wielką listą przebojów. Bo
temu, że ówcześni widzowie byli zaszokowani brutalnym realizmem libretta i w
ogóle postacią tytułowej bohaterki
specjalnie się nie dziwię. Nawet dziś zapiekli tradycjonaliści nie potrafią się
pogodzić z postacią kobiety, która bierze i porzuca kochanków kiedy chce,
zgodnie z naturalnym rytmem swych gwałtownych acz krótkotrwałych miłości. Siła
i brak poszanowania dla konwenansu, który skazuje nas raczej na postawę Micaeli
nadal prowokuje. Carmen od nikogo nie potrzebuje pozwolenia, żeby żyć tak, jak
ma ochotę i to zawsze ona podejmuje decyzje, nawet w finale. Różnie tę postać
interpretowano na scenie i w nagraniach, a rola to bardzo trudna nie tylko
wokalnie. Trzeba bardzo się pilnować aby nie popaść w rodzajowość, nie uczynić
jej zwykłą suką czy nawet dziwką a z drugiej strony nie ulec pokusie
„usprawiedliwienia” Carmen poprzez zrobienie z niej damy. Tak uczyniła uważana
za jedną z najlepszych odtwórczyń tej partii Teresa Berganza i doceniając
zalety czysto głosowe i formalną maestrię nie przepadam za jej interpretacją,
uważam, że Carmen nie jest damą, żadnego alibi nie potrzebuje. Co ciekawe, na
tej roli „poległy” śpiewaczki o bardzo silnych indywidualnościach, wydawałoby
się do niej stworzone, jak na przykład Maria Callas czy Jessye Norman
(oczekiwanie na nagranie było wielkie, bo siłą rzeczy nikt nie spodziewał się
ujrzeć jej jako seksownej Cyganki na scenie). Reżyserzy też mają z tą operą
duży problem spowodowany między innymi wewnętrznym przymusem uwspółcześniania
wszystkiego co się da ( także tego, co nie). Skutkiem tej sytuacji właściwie
idealnie zgodna z librettem i czasem akcji, ale wcale nieprzeładowana i
obyczajowo nowoczesna produkcja Francesci Zambello z ROH zbierała cięgi. Nastała
moda na realizacje dwojakiego typu: albo dostajemy wersję estetyzującą, jak w
Met czy La Scali ,
co czasem skutkuje niezamierzoną śmiesznością albo też reżyser odczuwa presję
dekonstrukcji. Z czego wynikają takie upiorne pomysły jak Carmen - niemal robot
o mechanicznych ruchach i martwym spojrzeniu, Carmen śpiewająca habanerę w
budce telefonicznej czy, ostatnio – Carmen prostytutka płci męskiej
(prostytutek? prostytut? – w czasach dodawania żeńskich końcówek na siłę fakt,
że to określenie istnieje w naszym języku właściwie tylko w wersji damskiej
należałoby zgłosić jakiemuś równościowemu gremium). Wątły szkic do tematu
trudności, jakie nastręcza postać tytułowa nie wyczerpuje oczywiście problemów
z operą Bizeta. Don Jose uważany bywa za osobowość nawet ciekawszą niż nasza
kobieta fatalna, bo w przeciwieństwie do niej w trakcie akcji nawet nie tyle
się zmienia, co pokazuje ciągle nowe oblicza . Poznajemy go jako mężczyznę
szalenie konwencjonalnego dla którego rodzinny dom, mamusia i niewinna obowiązkowo
narzeczona to szczyt marzeń. Zaraz, zaraz czy aby na pewno? Gdyby dziś
częściej wystawiano wersję z dialogami
mówionymi, czego prawie się nie robi nie umknęłaby nam informacja, że Jose nie
poszedł do wojska z własnej woli. Po prostu tam uciekł, kiedy w rodzinnej
Nawarze kogoś zabił. Jest więc niebezpieczny i prowokowanie go to igranie z
ogniem, a to właśnie robi Carmen.
Niezwykła para, niezwykły zestaw osobowości. Czy udało się to pokazać na
festiwalu operowym w Orange? Po części tak, ale … Zacznijmy jednak od miejsca,
bo warunki oferuje ono bardzo specyficzne. Rzymski amfiteatr, w którym może
zasiąść około 8500 widzów charakteryzuje się oczywiście wspaniałą akustyką, w
której jednak najlepiej prezentują się głosy solowe, chórowi i orkiestrze nie służy
ona tak dobrze (jak zazwyczaj na powietrzu dźwięk bywa nieco rozproszony). I
tak właśnie to zabrzmiało, zwłaszcza, że Mikko Franck nie należy do szczególnie
finezyjnych dyrygentów i pod jego ręką muzyka zrobiła na mnie wrażenie zagranej
mechanicznie. Reżyser Louis Désiré wykreował właściwie cały spektakl (z
wyjątkiem świateł) osobiście i spokojnie można tę produkcję przypisać do
kategorii estetyzujących. Specyficzne miejsce już samo w sobie stanowi scenografię,
Désiré (co za adekwatne do utworu nazwisko!) postanowił nie dodawać za dużo od
siebie, co mu się bardzo chwali. Wyeksponował tylko wielkie karty, które
rzucone na scenę wydzielają poszczególne miejsca akcji podkreślając dobitnie
motyw losu, który tak często pojawia się w partyturze. Poza tym – kilka krzeseł
i …. nic więcej. Do tego kostiumy – męskie standardowe, ale damskie budzą
podejrzenie, że w autorze drzemie dusza projektanta mody o silnym upodobaniu do
kroju trapezowego w różnych wariantach kolorystycznych. Mamy jeszcze akcenty
new look z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku (w drugim akcie). A co z
akcją? Toczy się w zasadzie w zgodzie z librettem, z niewielkimi elementami
dodanymi – jak pierwszy obraz, kiedy to podczas uwertury Jose stawia sobie
karty ze złowróżbnym wynikiem. Kate Aldrich i Jonas Kaufmann nie po raz
pierwszy wykonują swoje role w duecie – śpiewali je już razem w Met. Są parą
zgraną i wyjątkowo cieszącą oczy. A jednak tylko Kaufmann osiągnął jako Jose
absolutną perfekcję pod każdym względem. Przez lata wykonywania tej partii
osiągnął wynik rzadko spotykany – kompletne stopienie się ze swoją postacią, efekt,
którego nie zabiła rutyna. Od pewnego czasu Kaufmann znajduje się też na
szczycie wokalnym (a niektórzy profesjonaliści wieszczyli mu rychły koniec
kariery spowodowany licznymi nieprawidłowościami jego sztuki), więc rezultat
jest piorunujący. Przy takim partnerze Kate Aldrich miała zadanie niesłychanie
trudne i nie udało jej się mu dorównać. To piękna kobieta, dobra śpiewaczka i aktorka,
trudno jej coś pod względem formalnym zarzucić poza może niezbyt imponującym
dołem skali. To, co mi przeszkadzało (odczucie czysto subiektywne), to chyba
nadmiar glamouru, zaś niedomiar prawdziwej żywiołowości. Wszystko było dobrze
zagrane, ale czegoś zabrakło. „Moją” współczesną Carmen jest Anita
Rachvelishvili, której natura dała wszystko, co trzeba – nie tylko świetny głos
i prawdziwy temperament, ale także odpowiedni wygląd. Bo Carmen nie musi
wyglądać jak wycięta ze stron Vogue’a, ale patrząc na nią powinniśmy widzieć
jej zmysłowość, która wzięła się ze środka. Inva Mula nie zachwyciła mnie jako
Micaela, ale była poprawna a to rola z której trudno cokolwiek wykrzesać . Kyle
Ketelsen okazał się kiepskim Escamillem. Słynna aria toreadora jest efektowna,
ale tak osłuchana, że niełatwo nią zachwycić. A Bizet napisał ją dość perfidnie
– wygląda na łatwą ale jest bardzo trudna i wymaga pewnych, głębokich
najniższych dźwięków, co dla barytonów bywa kłopotliwe. Ketelsen nie podołał,
nie stworzył też interesującej postaci.
Na
koniec o jeszcze jednym, typowym dla amfiteatru w Orange elemencie przydającym
przynajmniej wizualnej stronie spektaklu atrakcyjności. O tej porze roku wieje
tam zazwyczaj mistral, który ubarwia widowisko. Tym razem zrobił to w sposób
umiarkowany, ale wyraźny.
Do galerii upiornych inscenizacji "Carmen" , oprócz wymienionych przez Ciebie, dodałabym jeszcze inscenizację z Opery w Lyon.
OdpowiedzUsuń"Carmen" z Orange bardzo mi się podobała, Świetnym pomysłem reżysera jest pierwszy obraz, w którym podczas uwertury Jose stawia sobie karty. Scenografia - nieprzeładowana, wielkie rozrzucone karty do gry dobrze "zagospodarowują" dużą scenę. Kostiumy damskie - dziwne, nie pasujące do całości. Ale przecież w operze najważniejszy jest śpiew i muzyka, Kaufmann - świetny, Aldrich - bardzo dobra.
Jola
Kostiumy damskie znacznie lepiej pasowałyby do współczesnej inscenizacji "Dialogów karmelitanek" lub "Siostry Angeliki".
OdpowiedzUsuńJola
O tak, lyońska "Carmen" też była koszmarkiem. Zaś z habitami mimo wszystko bym tych sukien nie kojarzyła.
OdpowiedzUsuń