Dzieła
mniej znane a czasem zapomniane całkowicie powinny przez realizatorów
być dopieszczane szczególnie. Jeśli się stykamy z kiepsko wystawioną „Traviatą”
nie ma większego (poza straconym czasem) problemu, nikt z nas nie nabierze
niechęci do utworu jako takiego – bo go znamy, kochamy i wiemy ile jest wart. Niedobra
produkcja opery, z którą stykamy się po raz pierwszy może natomiast spowodować,
że więcej po nią nie sięgniemy lub też zanim to zrobimy miną lata. Tak też się
stało u mnie w przypadku „Benvenuta Celliniego”. Próbowałam kiedyś przyswoić
sobie tę nominalną, jak wówczas uważałam komedię, ale ze sceny wiało taką
nudą, że i na muzyce skupić się nie potrafiłam, zwłaszcza, że do entuzjastek
Berlioza nigdy nie należałam. O ile pamiętam nie dotarłam nawet do końca i
rzecz pochłonęły mroki zapomnienia. Do teraz, kiedy to „Benvenuta”
wystawiła amsterdamska Opera Narodowa. Pewnie nadal potraktowałabym
transmisję obojętnie, gdyby mojej uwagi nie przyciągnęło nazwisko Terry’ego
Gilliama. Pamiętam też doskonale wspaniałe recenzje z zeszłego roku, kiedy
produkcja miała premierę w ENO (jak zawsze tam była śpiewana po angielsku,
tytułowego bohatera śpiewał Michael Spyres). Gilliam, jedyny z Pythonów
urodzony w Ameryce (ale obywatelem Zjednoczonego Królestwa jest od 47 lat) był
zawsze tym, który charakterystyczny, abstrakcyjny nieco brytyjski humor
doprawiał szczyptą konkretu w magiczny sposób połączonego z rozbuchaną,
barokową wyobraźnią. Jego filmy, czasem bardziej, czasem mniej udane zawsze
jednak mają pewien rys charakterystyczny – trudno je pomylić z innymi. A
ponieważ wielu reżyserów filmowych (nie mówię tu o hollywoodzkich wyrobnikach
tłukących bliźniaczo podobne do siebie blocbustery jeden za drugim) trafia do
odrębnego świata opery – tak się też stało w wypadku Gilliama. Debiut miał
miejsce w ENO, w maju 2011 roku i było to „Potępienie Fausta” , które zyskało
doskonałe recenzje i zostało entuzjastycznie przyjęte przez publiczność.
Podobnie stało się z „Faustem” i trzecim, jak na razie ostatnim dziełem w
krótkiej operowej karierze Gilliama – „Benvenuto Cellinim”
właśnie. Swoją drogą spojrzenie na te trzy tytuły wykazuje jego wyraźną
predylekcję do muzyki francuskiej, co pozwala mieć nadzieję, że kiedyś ktoś
zaproponuje mu „Opowieści Hoffmanna”. Pasują idealnie do jego
temperamentu. Na razie jednak zabrał się za utwór mający dosyć
powikłane i skomplikowane dzieje oraz ciekawą genezę. Wartość muzyczna jest
również niejednorodna: są fragmenty fascynujące, ale także dłużyzny wskazujące
na pokrewieństwo debiutanckiej opery Berlioza z dziełami Meyerbeera. Libreciści
Henri-Auguste Barbier i Léon de Wailly, podobno z polecenia poety Alfreda de
Vigny oparli się częściowo na słynnych pamiętnikach renesansowego złotnika
dopisując jednakże sporo od siebie i konstruując logiczną, zwartą fabułę.
Postaci fikcyjne muszą mieszać się w niej z autentycznymi, gdyby bowiem opierać
się na prawdzie romans byłby raczej niestrawny dla publiczności z pierwszej
połowy dziewiętnastego wieku. Gotowe libretto nie zostało zaakceptowane przez
teatr, dla którego zostało napisane, czyli paryską Opéra-Comique, trzeba było
je więc przerobić i pozbawić dialogów mówionych. Zamówić „Benvenuta”
zdecydował się nowy dyrektor Opery Paryskiej i Berlioz zabrał się do pracy.
Premiera 10 września 1838 nie była sukcesem, mówiąc delikatnie. Nawet legendarny
Gilbert Duprez błyskawicznie porzucił tytułową rolę. Trzynaście lat później
dzieło zainteresowało Liszta, który po swojemu zrewidował partyturę i
doprowadził do wystawienia w Weimarze, osobiście dyrygując i angażując Karla
Becka, pierwszego Lohengrina do głównej partii. Nie pomogło to specjalnie i
„Benvenuto Cellini” przez niepełne dwa wieki od momentu powstania
pozostał w kategorii oper, które ani nie są całkiem zapomniane, ani nie należą
do regularnego, żelaznego repertuaru. Obawiam się, że tak już pozostanie, bo
produkcja Terry’ego Gilliama, szczególnie w amsterdamskiej wersji jest na tyle
wyjątkowa, że na powtórkę tego cudu liczyć trudno. Zachwyt wzbudzają w niej nie
tylko cechy czysto „pythonowe”, ale fakt, że połączone są nie tylko z niezwykłą
wyobraźnią plastyczną charakterystyczną dla tego reżysera, ale też z
niesamowitą konsekwencją i żelazną dyscypliną. Te dwie zalety są warunkiem
niezbędnym, aby publiczność dobrze się bawiła. Aby tak się działo inscenizator
musi mieć kontrolę nad każdym, nawet najdrobniejszym i najmniej ważnym,
zdawałoby się elementem spektaklu. Inaczej powstaje wrażenie, iż mamy do
czynienia z dzieckiem, które dostało do rączek zabawki nieprzeznaczone dla
swojego wieku, jak przy okazji badeńskiej „Traviaty”. Oczywiście kolejnym
wymaganiem nie do przeoczenia jest posiadanie zespołu realizatorów nie tylko
utalentowanych, ale też umiejących współpracować i podporządkować się wizji
reżysera. Ten z kolei musi znać i respektować wszystkie przewagi oraz
ograniczenia rządzące tym szczególnym rodzajem teatru. A najważniejsze, by
pamiętał, że to dyrygent powinien być „pierwszy po Bogu”. Niesamowite, ale
wszystkie te warunki zostały w Amsterdamie spełnione. Oczywiście, to nie jest
wersja podręcznikowa, ani dla wszystkich, ale sądząc po powszechnym entuzjazmie
– chyba dla większości. Akcję przeniesiono w środowisko typowo „gilliamowe”,
rozdzielając ją z kontekstem historycznym, co purystów może irytować. Na scenie
mamy bowiem radosną, ale nie chaotyczną mieszankę różnych epok i stylów w sumie
składającą się na styl własny, odrębny. Dziewiętnastowieczne z ducha
(chociaż z pewnymi modyfikacjami) odzienia męskie mieszają się ze strojami
zupełnie współczesnymi (Cellini chadza w sfatygowanym podkoszulku a la Bruce
Willis) tudzież zupełnie fantastycznymi.
Najbardziej
fantazyjny wizerunek zafundowano Papieżowi (wygląda, przynajmniej do pewnego
momentu jak chiński cesarz, który trafił tu wprost z „Turandot”) i trudno
powiedzieć, czy należałoby to nazwać kostiumem, czy już scenografią. Ta
ostatnia także perfekcyjnie miesza wszystko co się da i nie da wykorzystując
repliki autentycznych dzieł Celliniego, tyle, że w zupełnie innej skali
wielkości, nad karczmą świeci neon „Bar” itd. Terry Gilliam, scenografka Rae
Smith, projektantka kostiumów Katrina Lindsay wraz ze specjalistami od
projekcji video i mappingu (które są tym dla współczesnej opery, czym
skomplikowane maszynerie były dla barokowej) stworzyli razem świat tyleż
szalony, co logiczny i wewnętrznie spójny. Widzom co wrażliwszym i bardziej
zasadniczym religijnie może troszkę przeszkadzać wesoła obsceniczność sceny
karnawałowej, ale kto widział i lubi „Żywot Briana” ubawi się setnie. Znaczenie
tych wszystkich pozytywów byłoby jednak małe, żeby nie powiedzieć żadne gdyby
nie fakt, że klasa widowiska szła w parze z muzyczną jakością
przedstawienia. Mark Elder bez problemu poradził sobie z wielką i niełatwą
partyturą dyrygując Filharmonikami z Rotterdamu (amsterdamska opera nie ma
własnej orkiestry) z zegarmistrzowską precyzją i opanowaniem dynamiki dźwięku,
o co przy tym konkretnym utworze łatwo nie jest. Wyrazy szczerego zachwytu
należą się chórowi, któremu Berlioz napisał partię nie tylko dużą, ale też
straszliwie trudną – wystarczy posłuchać jak chórzyści przerzucają się
króciutkimi, bardzo szybkimi replikami żeby się o tym przekonać.
Soliści byli świetni. Benvenuto Cellini to, jak dotąd najlepsza rola jaką
miałam okazję podziwiać w wykonaniu Johna Osborna, zarówno od strony muzycznej
jak aktorskiej. Tenor liryczny, wyspecjalizowany w Rossinim nie miał trudności
z przebiciem się przez bogatą, romantyczną orkiestrację Berlioza a i sam głos w
ostatnim czasie ładnie dojrzał. Nie mam pojęcia, gdzie Osborn uczył się
francuskiego, ale jeśli w rodzinnym Iowa, to mają tam świetnych nauczycieli.
Czego się nie da powiedzieć o profesorach Mariangeli Sicilii , która „pod
każdym innym względem” okazała się rewelacją wieczoru. Zaledwie 29-letnia
sopranistka (trzecia nagroda na zeszłorocznych Operaliach – czy ma sens
organizowanie jakichkolwiek innych konkursów wokalnych?) jest już
śpiewaczką całkowicie dojrzałą i świadomą stylu. Partię Teresy wykonała w
ramach nagłego zastępstwa i zaprezentowała w niej piękny, okrągły sopran,
nienaganne frazowanie i technikę. Była też uroczą scenicznie bohaterką. Laurent
Naouri w komicznej roli Fieramoski miał wyraźnie miał dużo satysfakcji z
porzucenia powagi i ta satysfakcja udzieliła się widzom, zwłaszcza, że wokalnie
był bezbłędny. Michele Losier wystąpiła jako Ascanio, przyjaciel Celliniego
(nie do końca szczery, sądząc po początku drugiego aktu) i jak zawsze wypadła
znakomicie. Jest to przy tym rzadki przypadek atrakcyjnej kobiety, która
wspaniale sprawdza się w rolach spodenkowych. Drodzy Państwo, jeśli traficie
gdzieś na ten spektakl, serdecznie zachęcam do oglądania i nawet kupienia,
gdyby szczęśliwym trafem ukazał się na DVD. Wśród nas, operomaniaków
można znaleźć sporą grupę wielbicieli Monty Pythona, ale nie tylko im rzecz ma
szansę się spodobać. A wielu reżyserom należałoby ten spektakl pokazywać w
ramach instruktażu. Nie można wprawdzie przejąć cudzej fantazji i talentu, ale
da się jednak zainspirować. Chociażby tego, jak operować masami ludzi na
scenie, tak, żeby każdy był tam w jakimś celu i wiedział co robić.
Dzieła
mniej znane a czasem zapomniane całkowicie powinny przez realizatorów
być dopieszczane szczególnie. Jeśli się stykamy z kiepsko wystawioną „Traviatą”
nie ma większego (poza straconym czasem) problemu, nikt z nas nie nabierze
niechęci do utworu jako takiego – bo go znamy, kochamy i wiemy ile jest wart. Niedobra
produkcja opery, z którą stykamy się po raz pierwszy może natomiast spowodować,
że więcej po nią nie sięgniemy lub też zanim to zrobimy miną lata. Tak też się
stało u mnie w przypadku „Benvenuta Celliniego”. Próbowałam kiedyś przyswoić
sobie tę nominalną, jak wówczas uważałam komedię, ale ze sceny wiało taką
nudą, że i na muzyce skupić się nie potrafiłam, zwłaszcza, że do entuzjastek
Berlioza nigdy nie należałam. O ile pamiętam nie dotarłam nawet do końca i
rzecz pochłonęły mroki zapomnienia. Do teraz, kiedy to „Benvenuta”
wystawiła amsterdamska Opera Narodowa. Pewnie nadal potraktowałabym
transmisję obojętnie, gdyby mojej uwagi nie przyciągnęło nazwisko Terry’ego
Gilliama. Pamiętam też doskonale wspaniałe recenzje z zeszłego roku, kiedy
produkcja miała premierę w ENO (jak zawsze tam była śpiewana po angielsku,
tytułowego bohatera śpiewał Michael Spyres). Gilliam, jedyny z Pythonów
urodzony w Ameryce (ale obywatelem Zjednoczonego Królestwa jest od 47 lat) był
zawsze tym, który charakterystyczny, abstrakcyjny nieco brytyjski humor
doprawiał szczyptą konkretu w magiczny sposób połączonego z rozbuchaną,
barokową wyobraźnią. Jego filmy, czasem bardziej, czasem mniej udane zawsze
jednak mają pewien rys charakterystyczny – trudno je pomylić z innymi. A
ponieważ wielu reżyserów filmowych (nie mówię tu o hollywoodzkich wyrobnikach
tłukących bliźniaczo podobne do siebie blocbustery jeden za drugim) trafia do
odrębnego świata opery – tak się też stało w wypadku Gilliama. Debiut miał
miejsce w ENO, w maju 2011 roku i było to „Potępienie Fausta” , które zyskało
doskonałe recenzje i zostało entuzjastycznie przyjęte przez publiczność.
Podobnie stało się z „Faustem” i trzecim, jak na razie ostatnim dziełem w
krótkiej operowej karierze Gilliama – „Benvenuto Cellinim”
właśnie. Swoją drogą spojrzenie na te trzy tytuły wykazuje jego wyraźną
predylekcję do muzyki francuskiej, co pozwala mieć nadzieję, że kiedyś ktoś
zaproponuje mu „Opowieści Hoffmanna”. Pasują idealnie do jego
temperamentu. Na razie jednak zabrał się za utwór mający dosyć
powikłane i skomplikowane dzieje oraz ciekawą genezę. Wartość muzyczna jest
również niejednorodna: są fragmenty fascynujące, ale także dłużyzny wskazujące
na pokrewieństwo debiutanckiej opery Berlioza z dziełami Meyerbeera. Libreciści
Henri-Auguste Barbier i Léon de Wailly, podobno z polecenia poety Alfreda de
Vigny oparli się częściowo na słynnych pamiętnikach renesansowego złotnika
dopisując jednakże sporo od siebie i konstruując logiczną, zwartą fabułę.
Postaci fikcyjne muszą mieszać się w niej z autentycznymi, gdyby bowiem opierać
się na prawdzie romans byłby raczej niestrawny dla publiczności z pierwszej
połowy dziewiętnastego wieku. Gotowe libretto nie zostało zaakceptowane przez
teatr, dla którego zostało napisane, czyli paryską Opéra-Comique, trzeba było
je więc przerobić i pozbawić dialogów mówionych. Zamówić „Benvenuta”
zdecydował się nowy dyrektor Opery Paryskiej i Berlioz zabrał się do pracy.
Premiera 10 września 1838 nie była sukcesem, mówiąc delikatnie. Nawet legendarny
Gilbert Duprez błyskawicznie porzucił tytułową rolę. Trzynaście lat później
dzieło zainteresowało Liszta, który po swojemu zrewidował partyturę i
doprowadził do wystawienia w Weimarze, osobiście dyrygując i angażując Karla
Becka, pierwszego Lohengrina do głównej partii. Nie pomogło to specjalnie i
„Benvenuto Cellini” przez niepełne dwa wieki od momentu powstania
pozostał w kategorii oper, które ani nie są całkiem zapomniane, ani nie należą
do regularnego, żelaznego repertuaru. Obawiam się, że tak już pozostanie, bo
produkcja Terry’ego Gilliama, szczególnie w amsterdamskiej wersji jest na tyle
wyjątkowa, że na powtórkę tego cudu liczyć trudno. Zachwyt wzbudzają w niej nie
tylko cechy czysto „pythonowe”, ale fakt, że połączone są nie tylko z niezwykłą
wyobraźnią plastyczną charakterystyczną dla tego reżysera, ale też z
niesamowitą konsekwencją i żelazną dyscypliną. Te dwie zalety są warunkiem
niezbędnym, aby publiczność dobrze się bawiła. Aby tak się działo inscenizator
musi mieć kontrolę nad każdym, nawet najdrobniejszym i najmniej ważnym,
zdawałoby się elementem spektaklu. Inaczej powstaje wrażenie, iż mamy do
czynienia z dzieckiem, które dostało do rączek zabawki nieprzeznaczone dla
swojego wieku, jak przy okazji badeńskiej „Traviaty”. Oczywiście kolejnym
wymaganiem nie do przeoczenia jest posiadanie zespołu realizatorów nie tylko
utalentowanych, ale też umiejących współpracować i podporządkować się wizji
reżysera. Ten z kolei musi znać i respektować wszystkie przewagi oraz
ograniczenia rządzące tym szczególnym rodzajem teatru. A najważniejsze, by
pamiętał, że to dyrygent powinien być „pierwszy po Bogu”. Niesamowite, ale
wszystkie te warunki zostały w Amsterdamie spełnione. Oczywiście, to nie jest
wersja podręcznikowa, ani dla wszystkich, ale sądząc po powszechnym entuzjazmie
– chyba dla większości. Akcję przeniesiono w środowisko typowo „gilliamowe”,
rozdzielając ją z kontekstem historycznym, co purystów może irytować. Na scenie
mamy bowiem radosną, ale nie chaotyczną mieszankę różnych epok i stylów w sumie
składającą się na styl własny, odrębny. Dziewiętnastowieczne z ducha
(chociaż z pewnymi modyfikacjami) odzienia męskie mieszają się ze strojami
zupełnie współczesnymi (Cellini chadza w sfatygowanym podkoszulku a la Bruce
Willis) tudzież zupełnie fantastycznymi.
Najbardziej
fantazyjny wizerunek zafundowano Papieżowi (wygląda, przynajmniej do pewnego
momentu jak chiński cesarz, który trafił tu wprost z „Turandot”) i trudno
powiedzieć, czy należałoby to nazwać kostiumem, czy już scenografią. Ta
ostatnia także perfekcyjnie miesza wszystko co się da i nie da wykorzystując
repliki autentycznych dzieł Celliniego, tyle, że w zupełnie innej skali
wielkości, nad karczmą świeci neon „Bar” itd. Terry Gilliam, scenografka Rae
Smith, projektantka kostiumów Katrina Lindsay wraz ze specjalistami od
projekcji video i mappingu (które są tym dla współczesnej opery, czym
skomplikowane maszynerie były dla barokowej) stworzyli razem świat tyleż
szalony, co logiczny i wewnętrznie spójny. Widzom co wrażliwszym i bardziej
zasadniczym religijnie może troszkę przeszkadzać wesoła obsceniczność sceny
karnawałowej, ale kto widział i lubi „Żywot Briana” ubawi się setnie. Znaczenie
tych wszystkich pozytywów byłoby jednak małe, żeby nie powiedzieć żadne gdyby
nie fakt, że klasa widowiska szła w parze z muzyczną jakością
przedstawienia. Mark Elder bez problemu poradził sobie z wielką i niełatwą
partyturą dyrygując Filharmonikami z Rotterdamu (amsterdamska opera nie ma
własnej orkiestry) z zegarmistrzowską precyzją i opanowaniem dynamiki dźwięku,
o co przy tym konkretnym utworze łatwo nie jest. Wyrazy szczerego zachwytu
należą się chórowi, któremu Berlioz napisał partię nie tylko dużą, ale też
straszliwie trudną – wystarczy posłuchać jak chórzyści przerzucają się
króciutkimi, bardzo szybkimi replikami żeby się o tym przekonać.
Soliści byli świetni. Benvenuto Cellini to, jak dotąd najlepsza rola jaką
miałam okazję podziwiać w wykonaniu Johna Osborna, zarówno od strony muzycznej
jak aktorskiej. Tenor liryczny, wyspecjalizowany w Rossinim nie miał trudności
z przebiciem się przez bogatą, romantyczną orkiestrację Berlioza a i sam głos w
ostatnim czasie ładnie dojrzał. Nie mam pojęcia, gdzie Osborn uczył się
francuskiego, ale jeśli w rodzinnym Iowa, to mają tam świetnych nauczycieli.
Czego się nie da powiedzieć o profesorach Mariangeli Sicilii , która „pod
każdym innym względem” okazała się rewelacją wieczoru. Zaledwie 29-letnia
sopranistka (trzecia nagroda na zeszłorocznych Operaliach – czy ma sens
organizowanie jakichkolwiek innych konkursów wokalnych?) jest już
śpiewaczką całkowicie dojrzałą i świadomą stylu. Partię Teresy wykonała w
ramach nagłego zastępstwa i zaprezentowała w niej piękny, okrągły sopran,
nienaganne frazowanie i technikę. Była też uroczą scenicznie bohaterką. Laurent
Naouri w komicznej roli Fieramoski miał wyraźnie miał dużo satysfakcji z
porzucenia powagi i ta satysfakcja udzieliła się widzom, zwłaszcza, że wokalnie
był bezbłędny. Michele Losier wystąpiła jako Ascanio, przyjaciel Celliniego
(nie do końca szczery, sądząc po początku drugiego aktu) i jak zawsze wypadła
znakomicie. Jest to przy tym rzadki przypadek atrakcyjnej kobiety, która
wspaniale sprawdza się w rolach spodenkowych. Drodzy Państwo, jeśli traficie
gdzieś na ten spektakl, serdecznie zachęcam do oglądania i nawet kupienia,
gdyby szczęśliwym trafem ukazał się na DVD. Wśród nas, operomaniaków
można znaleźć sporą grupę wielbicieli Monty Pythona, ale nie tylko im rzecz ma
szansę się spodobać. A wielu reżyserom należałoby ten spektakl pokazywać w
ramach instruktażu. Nie można wprawdzie przejąć cudzej fantazji i talentu, ale
da się jednak zainspirować. Chociażby tego, jak operować masami ludzi na
scenie, tak, żeby każdy był tam w jakimś celu i wiedział co robić.
https://www.youtube.com/watch?v=puilQzRmkVg
https://www.youtube.com/watch?v=gsUVv_LzC18
Perseusz na scenie |
... i "w naturze" |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz