wtorek, 8 września 2015

O przyjemnościach i nieprzyjemnościach festiwalowych

"Trubadur"
Jesień już blisko, przed nami nowy sezon, za nami lato festiwalowe. To oczywiście nie oznacza czasowego zawieszenia trybu specjalnego, zawsze gdzieś się jakaś tego typu impreza odbywa. Dwie bardzo atrakcyjne właśnie u nas wystartowały: Wratislavia Cantans i Festiwal Oper Barokowych w Warszawie. Tym niemniej największe muzyczne kombinaty tego rodzaju właśnie zamknęły swoje wrota i zanim pochłoną nas zdarzenia bieżące czas na małe podsumowanie. Każda bytność w teatrze i uczestnictwo w spektaklu na żywo jest lepsze od śledzenia go w sieci, telewizji czy nawet w kinie – to oczywiste. Jednakowoż nie każdy meloman urodził się dziedzicem fortuny pozwalającej mu na jeżdżenie po świecie w poszukiwaniu artystycznej satysfakcji, spora większość z nas cierpi na bolesne ograniczenia czasowe i finansowe. W takiej sytuacji dziękujmy (komu kto chce) za media, latoś rozpieszczające nas, operomaniaków niesłychanie. Ilość transmisji była tak duża, że należało ułożyć sobie zgodny z własnymi nadziejami, upodobaniami i przewidywaniami kalendarz. Przyznam, że nie przepadając za natłokiem wrażeń część przedstawień nagrywałam i odkładałam na później, by obejrzeć je spokojnie i z należytą uwagą. Wyznanie drugie: od pewnego czasu starannie omijam przekazy z Bayreuth, bo to, co się na Zielonym Wzgórzu dzieje budzi we mnie odrazę i lęk o przyszłość tego miejsca. Oczywiście nie przewiduję nagłego załamania się frekwencji i formalnego upadku festiwalu, magia nazwy i tradycji z tym miejscem związanej na razie działa. Jednak to, co z wagnerowskim dziedzictwem uczynili potomkowie założyciela woła o jakąś interwencję z nieba, bo nic innego raczej nie zadziała. Obliczone na tanią sensację ohydne realizacje reżyserskie i ordynarne burdy zakulisowe wśród mnożących się zarządzających rodzinnym biznesem krewnych Wagnera mają wpływ nie tylko na atmosferę, ale także na muzyczny poziom spektakli. Ostatnio zaś obrażony o przegraną w plebiscycie Berlińskich Filharmoników na ich szefa (zwanym przez niektórych bezpośrednio konklawe) dyrygent zemścił się na partnerce życiowej zwycięskiego konkurenta i tak ją traktował na próbach, że nieszczęsna z roli zrezygnowała. Barwnymi historyjkami opera żywi się wprawdzie od zawsze, zgoda – ale przecież mimo wszystko – żal duszę ściska … Pożaliłam się, teraz ad rem.
Salzburg był w tym roku bardzo przyjazny dla polskich śpiewaków: Artur Ruciński powtórzył swoje zastępstwo za Dominga w „Trubadurze” (tym razem nie było ono nagłe), Piotr Beczała nie pozwolił się przyćmić divie Gheorghiu w koncertowej wersji „Werthera” , Tomasz Konieczny zaśpiewał Pizzarra w „Fideliu”. Ten ostatni spektakl okazał się nienajlepszy, ale akurat strona wokalna w nim nie szwankowała, zaś wieczór ukradł zgodnie z przewidywaniami Jonas Kaufmann. Udane występy naszych gwiazd cieszą, ale jeszcze więcej radości miałam z wieści o sukcesie Adriany Ferfeckiej w specjalnej, dziecięcej edycji „Cyrulika sewilskiego”. Młoda sopranistka z całą pewnością może liczyć na Salzburg w dalszej, „dorosłej” karierze, co dobrze wróży na przyszłość.
Za antycznego teatru w Orange mieliśmy możliwość obejrzenia nie tylko „Carmen”, o której już pisałam, ale także nowej produkcji „Trubadura” . Oglądało się ten spektakl znakomicie dzięki szczęśliwemu połączeniu dobrej scenografii, projekcji video i samego, niezwykłego miejsca. Przy tym reżyseria Charlesa Roubaude’a była oszczędna, ale efektywna, pomagająca dziełu zamiast eksponowania własnych wątpliwych pomysłów. Roberto Alagna zatarł prawie kiepskie wspomnienie własnego Otella – jako Manrico okazał się naprawdę świetny. Może nie wszystkie nuty brzmiały idealnie, ale piękne frazowanie i przede wszystkim umiejętność kontrolowania barwy i temperatury własnego głosu – imponująca. Podobało mi się też ciepło, którym obdarzył artysta swego bohatera, czyniąc go bliższym publiczności. Hui He ma tego pecha, że porównanie z Anją Harteros i Anną Netrebko, najlepszymi Leonorami dnia dzisiejszego nie wypada na jej korzyść. Jest słabsza zarówno wyrazowo, jak czysto wokalnie – drobne kłopoty intonacyjne na początku skończyły się katastrofą w koronnej scenie Leonory w czwartym akcie. George Petean powoli wyrasta na żywy dowód, że  twierdzenie o braku barytonów verdiowskich nie ma pokrycia w faktach.Natomiast nie jestem wielbicielką Azuceny Marie-Nicole Lemieux, chociaż nie mogę powiedzieć, że jest ona niedobra. Wolę w tej partii cięższe, bardziej demoniczne głosy. Wyjątkowo (bo przy prezentacji muzyki na powietrzu zazwyczaj powstaje efekt lekkiego rozłażenia się dźwięku) orkiestra pod ręką Bertranda de Billy brzmiała zwarcie i energicznie.
Z Aix-en-Provence  zaprezentowano nam „Alcinę” w reżyserii Katie Mitchell. Od pierwszych chwil kontaktu z tą inscenizacją zastanawiałam się, czy to od niej zaczęła się moda na pudełkowe scenografie pokazujące nam jednocześnie różne środowiska, w których obracają się bohaterowie i pozwalające na symultaniczne prowadzenie akcji w osobnych kubikach. Oczywiście, widywałam takie już wcześniej, ale nigdy w takim natężeniu jak teraz a mam natrętne wrażenie, że to wspaniałe przedstawienie Katie Mitchell „Written on Skin” było zjawiska początkiem. „Alcina” z Aix została różnie przyjęta przez krytyków, publiczności na ogół się podobała. Tym razem dołączam do cywilów (czyli właściwego dla mnie środowiska), bo mnie też. Możliwość obserwacji korelacji czarodziejskiego świata Alciny i Morgany z niemagicznym środowiskiem reszty świata wydała mi się interesująca. W dodatku pojawienie się znacznie starszych i zmęczonych życiem dublerek sióstr (chwyt straszliwie nadużywany) w tym wypadku zdał egzamin i był sensowny. Muzyczną stronę przedstawienia poprowadził świetnie Andrea Marcon mający do dyspozycji znakomitą Freiburger Barockorchester. Patricia Petibon nie rozwiała do końca moich wątpliwości związanych z interpretacją  Alciny, ta sopranistka o przenikliwym głosie obciążona jest jak dla mnie zbyt dużą ilością manieryzmów.W  barokowej operze konieczna jest jednak dyscyplina stylistyczna, której Petibon brakuje. Tym niemniej jej Alcina była do zaakceptowania, momentami nawet wruszająca.Anna Prohaska jako Morgana nie przekonała mnie do siebie – jej sopran brzmiał matowo zabrakło właściwej kontroli oddechowej. Żeńską część obsady dopełniła  Katarina Bradić – Bradamante  i okazała się w niej najlepsza. Panowie właściwie wszyscy byli dobrzy lub jeszcze lepiej: Anthony Gregory – Oronte, Krzysztof Bączyk – Melisso (kolejny „nasz człowiek” miał do zaśpiewania właściwie tylko jedną arię, ale wykonał ją wzorcowo), wreszcie młodziutki Elias Mädler - Oberto . Największą gwiazdą spektaklu i na afiszu i na scenie był Philippe Jaroussky. Rola toy-boya leży mu jakoś podejrzanie dobrze zaś wysokie umiejętności i od Boga dana słodycz brzmienia dopełniają wdzięczny obraz.
Na megawidowiska bregenckie nie jeździ się zazwyczaj aby podziwiać ich stronę muzyczną, rzadko goszczą tam gwiazdy wokalne, niektórych też mocno zniechęca zniekształcające realny krajobraz dźwiękowy nagłośnienie. Z zapełnieniem siedmiotysięcznej widowni kilkakrotnie nie ma jednak najmniejszego kłopotu, wszyscy są ciekawi co też tym razem (premiery zdarzają się raz na dwa lata) wymyślono i czym widzów chce się oszołomić.W tym roku pokazano "Turandot” , dzieło wydaje się stworzone  do takiej prezentacji.Problem w tym, że Marco Arturo Marelli nie potrafił ani wymyślić niczego nowego i sensownego, ani nie miał odwagi by zostawić libretto w spokoju. Skutkiem czego powstał spektakl złożony z samych klisz: mamy terakotową armię, Wielki Mur, smoki,  ukrzywdzony lud wtłoczony w mundurki z czasów Mao. Na dodatek dołożono wózek inwalidzki (bez tego rekwizytu szanujący się adept regietheatru nie umie się obejść) i tenora ucharakteryzowanego na Pucciniego. Tenże Riccardo Massi i jego Turandot – Mlada Khudoley nie brzmieli  w głównych rolach dobrze. A jednak był powód, żeby to obejrzeć, przynajmniej do pewnego momentu  i nie stanowiły go interesujące obrazki typu żołnierze z terakoty wyłaniający się z jeziora. Powód nazywa się Guangun Yu, jest młodą chińską sopranistką i mam najszczerszą nadzieję, że pochodzenie etniczne nie skaże jej wyłącznie na partię Liu, którą tak pięknie za śpiewała w Bregencji.











4 komentarze:

  1. Czytam i pod wieloma stwierdzeniami się podpisuję. Co zrobić z Bayreuth? Odebrać Wagnerom? To chyba jedyna droga sanacji...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko jak to zrobić? Mają umocowania prawne. Chyba, że poczekać aż każdy z każdym z nich skłóci się już tak, że ... Albo jakiegoś Wallenroda im podesłać ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieobecność Wagnerów gwarancją zmian? Toż "nowoczesność" ma się w Niemczech i okolicach świetnie. Jednak Katarina W. zrobiła w tym roku podobno dobrą inscenizację "Tristana i Izoldy".

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie gwarancją a nadzieją na zmiany. Nawet w BSO nie wszystkie spektakle są od reżyserskiej strony okropne. W takim razie spróbuję zerknąć na tego Tristana ... Może rzeczywiście.

    OdpowiedzUsuń