Ci zdumiewający Brytyjczycy - Glyndebourne 2015
|
"Gwałt na Lukrecji" |
Mnie, proszę Was, jak owemu
żołnierzowi, któremu wszystko kojarzyło się z wiadomo czym kojarzy się dla
odmiany ogólnie z muzyką, a szczególnie z operą. Dlatego nie spodziewajcie się
w tym tekście analizy specyfiki angielskiego poczucia humoru, systemu edukacji obliczonego na jak
najszybsze uwolnienie rodziców od męczącej obecności potomstwa czy też fenomenu
brytyjskich seriali (z których najmarniejszym jest nieustająca telenowela z
życia rodziny Windsor). Zastanawia mnie wyspiarskie życie muzyczne i jemu
poświęcę kilka zdań nie ukrywając wcale jak
wściekle zazdroszczę go tamtejszym melomanom. A właściwie im wszystkim,
bo w Wielkiej Brytanii tzw. człowiek kulturalny nie musi być znawcą, ale pewne
rzeczy ma we krwi do tego stopnia, że się nawet nie ma powodu się nad nimi
zastawiać. Co w mieszkance naszego kraju, w którym znaczna większość obywateli
w pobliżu filharmonii znajduje się wtedy, kiedy chce coś załatwić w instytucji
mieszczącej się obok ma prawo budzić to
mało chwalebne uczucie. I, żeby stało się jasne: nie myślę wcale o zasobach
finansowych pozwalających na utrzymanie tych wszystkich wspaniałych orkiestr
czy zatrudnianie wokalnych gwiazd lub znakomitych muzyków. Brytyjskie
instytucje muzyczne kryzys dotyka tak samo jak inne, czego dowodem smutny los
ENO, jednego z ciekawszych domów operowych świata. Ale tam dla tzw. normalnego
człowieka pomysł udania się do ROH nie
jest egzotyczną koncepcją spędzenia wolnego wieczoru. Tam prawdziwa krytyka
muzyczna nie zanikła, jeśli nawet nie ma się fantastycznie, to przynajmniej
dobrze. U nas nawet recenzent dysponujący odpowiednim przygotowaniem
merytorycznym występując w cyklicznym programie TV Kultura i oceniając
spektakle operowe mówi wyłącznie o ich stronie teatralnej. Tam … eh, długo by
wymieniać. Na dodatek Brytyjczycy zdają się żywić dziwną predylekcję do
polskiej muzyki i artystów. Myślę, że moim czytelnikom nie trzeba potwierdzać
tej tezy dowodami, bo oni je znają. Niewesołe porównania i refleksje nad
osobliwą naturą Brytyjczyków narzuciły mi się z całą mocą przy okazji
tegorocznego festiwalu w Glyndebourne. Lubię to miejsce i tę imprezę – jakoś mniej
tam zadęcia i medialnych supergwiazd a jakość przedstawień nic na tym nie
traci. Świeżo minionego lata na
brytyjskiej wsi działo się lepiej i ciekawiej niż w Salzburgu, Aix , czy
Orange. Można to było sprawdzić własnymi oczami i uszami, bo trzy spektakle
były transmitowane a każdy z nich okazał się ze wszech miar wart naszego czasu.
Na początek „Uprowadzenie z seraju”, które nie należy do moich ulubionych dzieł
boskiego Amadeusza i zazwyczaj trochę się na nim nudzę. Tym razem bawiłam się
znakomicie mimo nadmiernej pieczołowitości w potraktowaniu teksu objawiającej
się prezentacją dialogów mówionych bez
najmniejszych skrótów. W związku
z tym trochę się one ciągnęły. Ale David McVicar po raz kolejny udowodnił
niedowiarkom, że i w dzisiejszych czasach Mozart może się obyć bez dziwactw,
uwspółcześniania na siłę i usceniczniania reżyserskich obsesji. Wystarczą dwie
cechy: talent i zaufanie do autorów, żeby opera zalśniła pełnym blaskiem w
takim kształcie, w jakim jej twórcy przewidzieli. Trzeba jeszcze mieć trochę
odwagi i nie bać się posądzeń o mieszczańskie filisterstwo. Ci z Państwa,
którzy nie mieli przyjemności „Uprowadzenia” zobaczyć niech spojrzą na zdjęcia
– to wystarczy aby dać pojęcie o czym mówię. McVicar, scenografka Vicki
Mortimer i projektant oświetlenia Paul Constable wykreowali na scenie świat
ostentacyjnie piękny, co wcale nie przeszkodziło w uwypukleniu rozterek i dramatów
bohaterów. Przy tym Robin Ticciati
poprowadził Orchestra of the Age of Enlightenment z wyjątkową precyzją,
ładnie kontrastując fragmenty wymagające młodzieńczej energii z tymi bardziej
lirycznymi. Wokalnie przedstawienie ukradł Tobias Kehrer jako Osmin (nawiasem mówiąc jego bohater chyba jak
Belmonte musiał być ofiarą morskiej katastrofy – tylko w ten sposób rudowłosy i
rudobrody pirat mógł zostać zaufanym sługą paszy). Wspaniały głos, wspaniała
technika, takaż muzykalność okraszone komicznym talentem złożyły się na
arcyatrakcyjny portret postaci. Niemal równie pozytywne wrażenie pozostawiła
Mari Eriksmoen jako Blonda: nieduży, ale ładny i dobrze używany głos, naturalny
wdzięk i urok bez przeszarżowań. Sally
Matthews nie do końca sprostała wymogom
partii Konstancji, zwłaszcza mordercza aria „Marten aller Arten” nie udała się jak powinna. Udaje się jednak mało
komu, a Matthews, nawet jeżeli jej ozdobniki są troszkę niedokładne a w górze
skali jej sopran nabiera nieco szklistej ostrości warta jest słuchania. Większy
kłopot miałam z Edgarasem Montvidasem, który dysponuje tenorem malutkim, o
typowo słowiańskiej barwie (niekoniecznie sprawdza się to akurat w Mozarcie) i
chyba rola nie bardzo mu leży. Zaczął kiepsko, później było lepiej, ale ciągle
tak sobie. Za to Montvidas wygląda w każdym calu na arystokratę. Brendan
Gunnell podobał mi się jako Pedrillo,
zaś Franck Saurel uwiarygodnił swą męską atrakcyjnością wahanie Konstancji czy
może jednak nie ulec miłosnym
deklaracjom zakochanego Paszy.
„Poliuto” znam tylko z nagrań na CD i
DVD (jedyna wersja, pisałam o niej tu), a do Gaetano Donizettiego mam słabość,
więc po zapis każdego jego dzieła, zwłaszcza mało znanego sięgam
łapczywie. Tym razem inscenizacja Mariame
Clement okazała się właściwie żadna, w dodatku nudna i złożona z samych klisz. Na
domiar złego Michael Fabiano jest rozpaczliwie aktorsko nieporadny a jego
mimika raczej prowokuje do uśmiechu niż empatycznego włączenia się w dramat
bohatera. Ale – to koniec listy narzekań. Śpiewacze zalety Michaela Fabiano
pozwalają przymknąć oczy (najlepiej dosłownie) na jego sceniczne ograniczenia.
Amerykański tenor dysponuje nie tylko pięknym, dobrze prowadzonym głosem który
rozmiarowo świetnie w partii tytułowej leży, ale też ma cechę spotykaną dosyć
rzadko – absolutną szczerość i wiarygodność przekazu. Jego partnerka, Ana Maria
Martinez nie zrobiła kariery na jaką zasługują jej wokalne umiejętności mimo
protektoratu Placida Domingo (znów laureatka Operaliów) lansującego ją usilnie. Podejrzewam, że zawiniła tu bezwzględna
dyktatura obrazka, bo Martinez, mimo szczupłej figury niekoniecznie oszałamia
glamourem. Wielki to wstyd dla speców od operowego castingu, bo artystka z
Puerto Rico na pozycję gwiazdy zasługuje. Jej głos ma specyficznie hiszpańską
barwę, jak na sopran dosyć ciemną, jeśli używać wytartych porównań tekstylnych
dla mnie to aksamit w kolorze burgunda. Ten dar naturalny wspiera się na
solidnym szkoleniu obejmującym także specyficzny donizettiowski styl. Trudno o
lepsze połączenie. Po tych komplementach pod adresem głównej pary amantów mam
wiadomość nieoczekiwaną – to mimo wszystko nie oni okazali się głównymi
bohaterami wieczoru, ale Igor Golovatenko. Wyjątkowej urody baryton (głos, nie mężczyzna, chociaż nic mu
nie brakuje), ciepły, miękki, okrągły – sama przyjemność. Wróżę śpiewakowi
wspaniałą karierę, bo takie legato, takie frazowanie raczej nie umkną uwadze
publiczności. Do muzycznego sukcesu spektaklu wydatnie przyczynił się
odpowiedzialny za efekt końcowy Enrique Mazzola. Tak fachowo poprowadzonych
oper belcantowych chciałabym więcej! W końcu przyszedł moment
zdania relacji z „Gwałtu na Lukrecji” a to przedstawienie zrobiło na mnie
potężne wrażenie. Nie znając tego utworu Brittena nie wiedziałam co bardziej
podziwiać: samo dzieło czy też jego realizację sceniczną. Nie będę tu rozwodzić
się nad tym pierwszym, jest mnóstwo dobrych źródeł do których można zajrzeć.
Jedyną informacją, jaką podać należy – przynajmniej tym, co też zetknęli się z
tą operą po raz pierwszy – jest kameralność tej partytury na zaledwie 17
muzyków i głosy ośmiorga śpiewaków. Osią fabularną dramatu stał się antyczny mit przekształcany wielokrotnie przez
literaturę – librecista Ronald Duncan oparł swój tekst na sztuce Andre Obey’a.
Ta historia cnotliwej rzymskiej niewiasty doprowadzonej do samobójczej śmierci
przez żądzę możnego mężczyzny do dziś nie straciła na aktualności. Bo do dziś
przemocy seksualnej doświadcza miliony kobiet i do dziś chodzi w niej o to samo
– pogardę, nienawiść i chęć osiągnięcia całkowitej władzy nad inną istotą
ludzką. Fiona Shaw, którą nienajlepiej wspominam z nieudanej próby dokończenia
inscenizacji „Eugeniusza Oniegina” w Met dokonała rzeczy niezwykłej – nie
próbując nawet przenosić akcji w bliższe nam czasy pokazała jak bardzo współczesna jest to tragedia i jak
bardzo nas dotyczy. Na scenie mamy niemal pustkę (dekoracje Michael Levine),
podłoże wysypane ziemią (chyba z dodatkiem węgla) i kilka rekwizytów,
zmieniających zgodnie z potrzebą swoją funkcję. Wszystko. I wystarczy. Shaw miała szczęście dostać artystów
rewelacyjnie grających , dyrygent Leo Hussein doskonale śpiewających. Świetnie
sprawił się dosłownie każdy z tej ósemki, niezależnie od wielkości roli:
Christie Rice – Lucretia, Duncan Rock – Tarquinius, Kate Royal – Chór Żeński,
Allan Clayton – Chór Męski, Matthew Rose – Collatinus, Catherine Wyn-Rogers –
Bianca, Michael Samuel – Junius i Louise Adler – Lucia. Hussein zaś i muzycy London
Philharmonic Orchestra, z których właściwie każdy, przy tak małym składzie był
solistą grali jak natchnieni. Ten spektakl okazał się jednym z najgłębszych
przeżyć, jakich dane mi było doświadczyć w związku z operą. Ci zdumiewający
Brytyjczycy ….
|
"Uprowadzenie z seraju" |
|
"Uprowadzenie z seraju" |
|
"Uprowadzenie z seraju" |
|
"Uprowadzenie z seraju" |
|
"Uprowadzenie z seraju" |
|
"Poliuto" |
|
"Poliuto" |
|
"Poliuto" |
|
"Gwałt na Lukrecji" |
|
"Gwałt na Lukrecji" |
|
"Gwałt na Lukrecji" |
|
"Gwałt na Lukrecji" |
Wiem, że tu się komentuje muzykę, a nie urodę, ale z jednym zgodzić się nie mogę. Pani Martinez wcale nie brak "glamour"! :)
OdpowiedzUsuńCo do "Gwałtu na Lukrecji" - to mój zdecydowany tegoroczny numer jeden. Zawsze na koniec roku robię sobie takie małe podsumowanie (choć nie upubliczniałem dotąd) i czuję, że do grudnia nic już w stanie przebić tego nie będzie.
Uroda rzecz gustu, w każdym razie nie powinna w operze mieć takiego znaczenia. Oczywiście, milej się patrzy na kogoś, kto się nam podoba, ale, jak zauważył Piotr Kamiński taka Stephanie Blythe dla niego może zagrać smukłego efeba i on jej uwierzy.... Zaś rok już mogę podsumować jako wyjątkowo udany, ze względu na "Lukrecję" właśnie i "Króla Rogera" w ROH. Dwa taaakie spektakle!
UsuńA w Operze Krakowskiej Laco Adamik zrobił tradycyjną (!) "Cyganerię.I co? Owacja na stojąco. Może jednak warto wrócić do scenicznego piękna, podobnie jak w tym "Uprowadzeniu", zamiast zwoływać przed premierą konferencje prasowe na temat własnych fantasmagorii. http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/209347.html%0A
OdpowiedzUsuńZwłaszcza, że tego typu reżyserskie wyjaśnienia, co też pan artysta miał na myśli często (choć nie zawsze) zbliżają się do bełkotu i mogą raczej zniechęcić niż zachęcić do spektaklu. W TWON Treliński funduje nam tego typu nieprzyjemność przy każdej swojej premierze.
OdpowiedzUsuń