„Znaj proporcją
mocium panie” to cytat nadużywany, na dodatek na ogół z błędem (w tekście
Fredry występuje w trybie oznajmującym, nie rozkazującym). Bywają jednak
chwile, kiedy narzuca się z całą mocą, bo nic innego nie pasuje do sytuacji jak
ulał. Pojawił się w moich myślach samorzutnie, gdy tylko usłyszałam wieść
przekazaną przez rzecznika Met głoszącą iż od tej chwili na tej scenie tenorom
występującym w roli Otella cery przyciemniać się nie będzie. Przed nowojorskimi
realizatorami opery Verdiego stanęło tym samym zadanie znalezienia innej niż
właściwa, oznaczona przez dramat Shakespeare’a i libretto Boito przyczyny
kompleksów bohatera i jego nieprzystawalności do świata, w którym nie z własnej
woli przyszło mu funkcjonować. Infantylnie pojmowana poprawność polityczna
bywała już podstawowym powodem klęsk scenicznych oraz zwyczajnych idiotyzmów,
jak wystawienie „Otella” w wyłącznie czarnej obsadzie (bodajże w ENO). Lata obcowania z regietheatrem przyzwyczaiły
widownię do tego, iż słowo śpiewane nie ma większego znaczenia, kto by się tam
przejmował Shakespearem, czy tym bardziej biednym librecistą … Swego czasu
toczyły się w sprawie koloru skóry Otella długie, akademickie dyskusje : czy
Maur powinien być czarny? brązowy? czy tylko śniady? Oczywiście, kwestie rasowe
we współczesnym światku operowym traktowane są zupełnie inaczej niż wtedy i np.
Manrica czy nawet Don Carlosa może bez przeszkód grać Azjata, ale co wtedy, gdy
problem rasy i wynikającej z niej odrębności bohatera leży u podstaw takiego a
nie innego charakteru i postępowania postaci, jak w „Otellu” właśnie? Ano,
udajemy, że „ne ma problema” i postać jest taka, bo … jest. Tą drogą, nie mając innego wyjścia poszedł
Bartlett Sher, inscenizator nowej produkcji „Otella” w Met. Dobrze wspominam
jego kontrowersyjną zdaniem niektórych „Traviatę”, więc na spektakl czekałam z
dużą ciekawością. I jak to zwykle bywa, zawód był tym większy począwszy od
pierwszej sceny, która wywołała u mnie efekt osłupienia równy niemal
katatonicznemu bezruchowi chórzystów. Scena burzy otwierająca „Otella” została
przygotowana tak, że przez orkiestron
przewalała się napisana tak fantastycznie przez Verdiego nawałnica, chór
zaś śpiewał pozostając nieruchomo a soliści mający do wykonania swoje krótkie
kwestie postępowali o krok do przodu. Zdumiewające. W tle pokazywano projekcje
video na poziomie tych, które generuje Windows Media Player. Wraz z rozwojem
akcji sytuacja uległa polepszeniu, ale prawdziwy ruch zaczął się pod koniec
pierwszego aktu od obrazu wszczętej przez pijanego Cassia bijatyki. Rozumiem,
że operowanie tłumem może nie stanowić mocnej strony Shera, nie każdy to
potrafi, ale to co zobaczyłam było na poziomie szkolnej akademii. Jakoś pewnie
dałoby się to znieść, gdyby reszta trzymała poziom. Ta produkcja stanowi jednak
antologię wytartych chwytów, miałam wrażenie, że reżyser zwyczajnie nie ma na „Otella” pomysłu. Trudno
za taki uznać ubranie bohaterów w
kostiumy z czasów Verdiego, chociaż dało to projektantce Catherine Zuber okazję do odziania zwłaszcza
pań efektownie i w sposób służący ich urodzie. Płomienna kreacja Desdemony z
trzeciego aktu nie mogła nie wzbudzić skojarzeń z „małą czerwoną” Violetty i
zapewne miała odegrać podobnie symboliczną rolę. Atrakcyjne kostiumy nijak nie
zgadzały się z nudną i nijaką dekoracją (Es Devlin) w postaci zbudowanych z
pleksiglasu ruchomych, przezroczystych, ewidentnie współczesnych zabudowań. Za
najsmutniejszy element układanki uznać trzeba brak wsparcia solistów – jeśli
ktoś ma ku aktorstwu talent naturalny da sobie radę jak Sonia Yoncheva, jeśli
nie ma efekt może być dramatyczny w
zupełnie innym sensie tego słowa, niż chciałoby się oczekiwać. Gdzieś pomiędzy
tymi biegunami zmieścił się Željko Lucic. Iago jest już w tekście czarnym charakterem,
a uzasadnienia jego podłej natury nie znamy. Szuka go on sam w swoim „Credo”.
Jako taki może on stanowić ciekawe wyzwanie dla reżysera oraz interpretatora,
ale ani Lucic, ani Sher niczego do mojej wiedzy o Iagonie nie dołożyli. Słynny
baryton śpiewał jak zazwyczaj pełnym, nasyconym dźwiękiem, ale akurat ta partia
pięknego głosu nie wymaga. Wymaga natomiast pewnego rodzaju demonicznej
charyzmy, której Lucic jest w moim odczuciu pozbawiony. Natomiast Aleksandrs
Antonentko położył rolę Otella pod każdym względem. Wokalnie – bo chociaż
posiada głos zawierający w sobie wszystkie niezbędne nuty kompletnie zawodzi go
zarówno technika jak aktorstwo. Za dużo krzyku, za głośno, brak natomiast
całkowicie jakiejkolwiek próby wokalnej charakteryzacji postaci, głos brzmi
irytująco monochromatycznie i płasko. Scenicznie katastrofa. Wzmożony ruch
gałek ocznych to nie interpretacja jednej z najpiękniejszych tenorowych ról w
całej operowej literaturze. Mamy dziś tylko jednego wybitnego Otella i jest nim
Gregory Kunde, ale to artysta pobłogosławiony nieczęsto spotykanym darem
świadomości własnych możliwości i ograniczeń, więc w wielkich teatrach tej roli
nie wykonuje. Czekając na Jonasa Kaufmanna (to już nie tak długo) należy liczyć
albo na skromniejsze liczbowo widownie, albo też tenorów o mniej znanych
nazwiskach, którzy – być może (nadzieja umiera ostatnia) – zdołają tę partię
wykonać przynajmniej porządnie. Żeby nie
kończyć wpisu w nastroju minorowym na
finał zostawiłam sobie atuty tego konkretnego przedstawienia – dyrygenta
i jego Desdemonę. Yannick Nézet-Séguin w sposób rzadko spotykany wyważył
proporcje pomiędzy różnymi elementami i nastrojami zawartymi w partyturze.
Gdzie trzeba było energicznie, gdzie trzeba dramatycznie, gdzie trzeba
lirycznie. Ani razu nie zdarzyło się, aby rozbuchana orkiestra przykrywała
głosy solistów, którym maestro pomagał z całych sił. Na występ Soni Yonchevey
czekałam z nadzieją, ale też z pewnymi obawami wywołanymi nie tylko przez jej
kiepski debiut płytowy, ale też przez liczne ostatnio rezygnacje z występów
wywołane kłopotami ze zdrowiem. Obawiałam się niepotrzebnie, Yoncheva stworzyła
prawdziwą kreację zarówno w aspekcie wokalnym, jak scenicznym. Pod każdym
względem jej bohaterka była szlachetna i prawdziwa, jej sopran brzmiał
kryształowo czysto i ciepło, frazowała pięknie – sam miód. I przy tym nie
poszła ani w płaczliwą słodycz, ani też nie była „damą w opałach” jak Fleming.
Była prawdziwa w każdej frazie i geście. W dużej części wynagrodziła mi braki
produkcji i swego partnera.
Skoro padło tu tyle ciepłych słów o Yonchevej, to zareklamuję Filharmonię Poznańską, gdzie artystka wystąpi z recitalem w przyszłym roku, a konkretnie 8 kwietnia. Jest jeszcze trochę biletów.
OdpowiedzUsuńDrusilla
A tak a propos politycznej poprawności: ciekawa jestem, czy już komuś gdzieś na świecie przyszło do głowy, aby przyciemnić wszystkich śpiewaków, poza Otellem...
OdpowiedzUsuńChoć z drugiej strony - wówczas ciemnoskóry musiałby być również Jago, który zajmuje czołowe miejsce w rankingu najwredniejszych postaci w historii opery. ;-)
Drusilla
Dziękuję bardzo za tę informację, właśnie kupiłam bilet.Mam nadzieję, że wiosna będzie ładna a Sonia Yoncheva w pełnej formie zdrowotnej.
OdpowiedzUsuńO takim pomysle nie słyszałam, ale kto wie, czy nie to nie rozsądniejsze niż obsada w całości biała lub w całości czarna. Wtedy przynajmniej Otello jest Innym - a o to chodzi.