poniedziałek, 19 października 2015
Kino patrzy na operę - część druga
Po piąte: Śpiewak jako bohater
To wdzięczna kategoria jako, że nieco
trudniej odnaleźć w niej jakieś kody i schematy, bo śpiewacy na ekranie bywają
bardzo różnymi ludźmi. Na szczęście. Galerię postaci powinna otworzyć tytułowa
bohaterka francuskiego czarnego kryminału „Diva”. Powinna wcale nie ze względu
na tytuł, ale na to, że dźwięk nie jest w nim tylko pretekstem ani ilustracją
obrazu – jest sednem. Jeśli nie pamiętacie fabuły (od premiery minęło już 34
lata) młody bohater wielbi wielką sopranistkę, która nie godzi się na
rejestrację swojego głosu. Uważa, że muzyka dzieje się tylko tu i teraz, w
określonej czasoprzestrzeni. Chłopak wnosi na koncert odpowiedni sprzęt (nie był on ani tak miniaturowy, ani tak
dostępny jak dziś) i zostaje posiadaczem bezcennej taśmy z nagraniem występu. Nie zastanawia się nad
moralnym aspektem sprawy i zostaje srogo ukarany niejako przy okazji
rejestrując coś, co wplątuje go w kryminalną rozgrywkę. A mafia nie przebacza …
Kto ten film zna, zapamiętał z pewnością jego klimat i Wilhelmenię
Wiggins Fernandez , bohaterkę tytułową. Nie do przegapienia jest także udział Johna Turturro w okropnie
kiczowatym „Człowieku, który płakał”. Sally Potter dokonała w nim niebywałej
sztuki upupienia kilkorga znanych i dobrych aktorów, którzy u niej są tylko
marionetkami recytującymi napuszone kwestie na tle niezwykle efektownej
scenografii i w równie efektownych
kostiumach. Ocalał jedynie Turturro (w cywilu znany meloman i twórca
przepięknego dokumentu o prawdziwej muzyce neapolitańskiej „Passione”) jako
wredny tenor-faszysta. Tenor bardzo dobry, bo śpiewał głosem Salvatore Licitry.
Poza tym na ścieżce dźwiękowej powtarza się słynny lament Dydony „When I Am Laid” Purcella
wykonywany przez Ivę Bittovą jako swoisty motyw wiodący . Ostatni znany mi
filmowy portret śpiewaka stworzył Woody Allen w „Zakochanych w Rzymie”. Trzeba
przyznać, że pomysł na posiadającego wspaniały głos artystę, który nie może
występować na scenie bo śpiewać potrafi jedynie pod prysznicem wydał mi się
uroczo wariacki. I świeży, co w pełnych wytartych wątków i schematycznych
komediach fundowanych nam ostatnio przez Allena szczególnie ważne. Jak pewnie
wiecie w końcu tenor daje poznać szerokiej publiczności, choć jego występy
wymagają specjalnej oprawy – ale wszak media współczesne żywią się takimi idiotyzmami.
Do roli prysznicowego śpiewaka Allen zatrudnił Fabio Armiliato, sprawdzającego
się nieźle aktorsko, ale nieco utrudniającego uwierzenie w wielki talent
wokalny bohatera. Prawdziwym cymesem dla każdego operomaniaka była zaś maleńka rólka Kiri Te Kanawa, która
w serialu „Downton Abbey” pokazała się jako Nellie Melba. No i te dyskusje,
całkiem serio, czy osoba tak podejrzanego autoramentu jak śpiewaczka, nawet tak
wielka jest godna zasiadać razem z lordem i lady przy stole, czy też raczej
powinna jeść ze służbą …
Po szóste: Opera jako lek na całe zło
Po siódme: Opera na wojnie
“Uwielbiam zapach napalmu o poranku” – kto tego
cytatu nie rozpoznaje, na pewno nie jest
kinomanem. Pamiętne słowa wypowiada w „Czasie apokalipsy” podpułkownik Bill
Kilgore, wynalazca diabelsko skutecznej broni przeciwko „żółtkom”. Obraz
wietnamskiej wioski atakowanej z helikopterów przy akompaniamencie ogłuszająco
nagłośnionego fragmentu „Walkirii” (oczywiście słynne „Cwałowanie”) stał się
niemal natychmiast po premierze filmu ikoniczny. W sposób nieco dyskretniejszy,
ale równie przejmujący muzyka operowa komentuje sceny jednej z najkrwawszych
bitew I Wojny Światowej rozegranej na półwyspie Gallipoli. W filmie Petera
Weira poświęconym udziałowi w niej australijskich żołnierzy duet „Au fond du
temple saint” z „Poławiaczy pereł” wprowadza nas w wątek męskiego braterstwa na
polu walki. Również w czasie Wielkiej Wojny
rozegrał się słynny i zaskakujący epizod – żołnierze stron przeciwnych
opuścili okopy w noc Bożego Narodzenia
aby wspólnie świętować. O tym zdarzeniu opowiada europejska
superprodukcja, której bohaterami są niemieccy śpiewacy, grani przez Beno
Fuhrmanna i Diane Kruger. Podłożono im jednak doskonale znane melomanom głosy
Rolando Villazona i Natalie Dessay, co
daje dosyć dziwaczny efekt. Ale był też
film, w którym serdeczny śmiech i uśmiech (wszak to nie to samo) stapiał się
nierozłącznie z grozą, ona zaś ze wzruszeniem. Myślę oczywiście o „Życie jest
piękne” Roberta Begniniego. Guido podąża w nim do opery za swoją Księżniczką i
usłyszana tam barkarola z „Opowieści Hoffmanna” powraca do niego w obozie
koncentracyjnym.
Po ósme: Filmowa opera jako gatunek
W tym przypadku najtrudniej będzie mi
określić o co chodzi, więc najprościej użyć poręcznej analogii. U początków
kina western nazywany bywał „końską operą” , dziś zaś nadal używa się
określenia „opera mydlana”. A ja, po latach bywania zarówno w przybytkach X
Muzy, jak i teatrach pod patronatem Erato mam wrażenie, że istnieje pewien
bardzo specyficzny rodzaj filmu, w którym niekoniecznie się śpiewa (chociaż
czasami i owszem), ale sposób wyrażania emocji, szerokość gestu, wystawność pochodzi
prosto z opery, przynajmniej tej sprzed epoki regietheatru. Przykładem najprostszym jest zapewne „Ojciec
chrzestny”, określany jako „opera gangsterska” od pierwszej części, czyli
jeszcze zanim Coppola postanowił zakończyć część trzecią i ostatnią finałem
operowym w sensie zarówno przenośnym jak dosłownym. Już pomysł, aby dziedzic
mafijnej dynastii zamiast przejmować familijny interes wolał niepewną karierę tenora
wydaje się ciekawy. A jeszcze bardziej interesująca a przy tym rozdzierająca
jest końcowa masakra na schodach teatru, kiedy rodzina opuszcza go po debiucie młodzieńca
w „Rycerskości wieśniaczej” i dostaje
pod wrogi ostrzał. Kula przeznaczoną dla Michaela Corleone trafia jego córkę i
pozostajemy wizją starego „capo di tutti capi” dźwigającego ciało ukochanego
dziecka, które zapłaciło z jego grzechy. Na własny użytek do tego samego typu
przyporządkowałam film, który kulturowo na pozór niewiele ma wspólnego z
europejsko rozumianą operą ani też z Europą w ogóle. Nakręcono go daleko od
niej, w Chinach, ale klimat, krwawa
intryga w której seks i władza są ze sobą ciasno splecione i wreszcie sposób, w
jaki Zhang Yimou to wszystko pokazuje zawsze kojarzył mi się z operą
europejskiego chowu. W Polsce obraz nosił prosty tytuł „Cesarzowa”, ale o ile
bardziej działa na wyobraźnię i brzmi operowo „Klątwa złotego kwiatu” ….
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz