poniedziałek, 9 listopada 2015

Ciemność widzę! - "Don Giovanni" z Wiener Staatsoper

Wiener Staatsoper niezupełnie jest teatrem podobnym do innych, uważanych za najlepsze domów operowych świata. To raczej nigdy niezasypiający kombinat dający kilkaset spektakli w sezonie, wypuszczający swe produkty z bezlitosną regularnością –codziennie, często nawet dwa razy na dobę a bywa, że i trzy. Tę olbrzymią podaż napędza równie gargantuiczny popyt („ah, che barbaro apetito!) bo stolica Austrii muzyki głodna jest zawsze. Jonathan Carroll, amerykański pisarz mieszkający tam stale opowiadał kiedyś, że Wiedeń stanowi doskonałą siedzibę dla sław tęskniących za spokojem. Podobno nikt tam za nimi nie biega, nie zakłóca im prywatności (chyba, że turyści), nie błyska fleszem po oczach, nie mówiąc już o wspinaniu się na drzewa w celu uzyskania dobrego ujęcia czy nagabywaniu o wspólne selfie. Jedynym wyjątkiem od tej chlubnej reguły są gwiazdy śpiewacze.  Wiedeńczycy ponadto, trochę jak mediolańscy loggionisti uważają, że na operze znają się najlepiej na świecie, tyle, że wykazują od swych włoskich konkurentów znacznie lepsze maniery. Swoich ulubieńców fetują równie entuzjastycznie (i nie ma wówczas znaczenia, że artysta pochodzi z kraju na co dzień traktowanego ze wzgardą, od której Austriacy wydają się być specjalistami), za to śpiewających kiepsko nie wygwizdują. W takim wypadku karę stanowi lodowata grzeczność, brawka zdawkowe i w oczywisty sposób uprzejmościowe lub nawet (szczyt dezaprobaty) cisza. Każdy bywalec Wiener Staatsoper (przynajmniej ten z zewnątrz) wie jednak, że można tam trafić na spektakle bardzo różnej jakości: od wspaniałych do naprawdę marnych. Trudno się temu dziwić przy tak wielkiej produkcji nie da się być ciągle na najwyższym poziomie. Każda wizyta w tym teatrze wiąże się jednak dla operomaniaka z zewnątrz z miłym dreszczykiem emocji i przeświadczeniem, że warto – chociażby po to, aby posłuchać Wiener Philharmoniker. Od pewnego czasu mamy też możliwość regularnego odwiedzania Opery Państwowej online. Wizyty te są nieco kosztowne, bo w przeciwieństwie do innych, udostępniających swe spektakle za darmo, tu każą sobie płacić i to dosyć słono (15 euro za transmisję). Argumenty na rzecz pobierania owych opłat są proste i nawet dosyć przekonujące: kultura ma wartość, zaś człowiek ma tendencję do tracenia szacunku dla czegoś, co dostaje za darmo. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mimo nich chodzi o to, co zawsze czyli o pieniądze. Jeżeli jednak widz niecierpiący na nadmiary finansowe wyłoży gotówkę wyboru dokonuje wyjątkowo uważnie. I – wbrew tendencji panującej wśród operowych decydentów o zakupie na stronie WS decydują w zdecydowanej większości nazwiska śpiewaków, nie dyrygentów a już na pewno nie  reżyserów . Ci ostatni akurat w Wiedniu i tak sobie nie mogą poszaleć, bo to miasto konserwatywne i tacyż melomani. Muszę przyznać, że uzbrojona w tę wiedzę  siadając do oglądania „Don Giovanniego” nie byłam jednak przygotowana na spektakl tak miałki i nudny, jaki serwuje swoim widzom WS. Składa się on właściwie z samych klisz wytartych do cna i banalnych chwytów (znów Zerlina obiecuje Masettowi „naturalne lekarstwo” siedząc na nim okrakiem, znów Elvira śpiewa „Mi tradi” miętosząc ubranie Don Giovanniego itd.).Właściwie jedyna rzecz, której nie widziałam już dziesiątki razy gdzie indziej zdarzyła się w finale, kiedy to Leporello chwycił swego pana za wolną od żelaznego uścisku Komandora rękę w daremnej próbie ratowania go przed piekłem. Marnej reżyserii (taką inscenizację od strony koncepcyjnej  mogłabym sprokurować osobiście, a nie jestem w tym kierunku utalentowana) towarzyszy jeszcze jeden grzech Jeana-Louisa Martinoty ‘ego – nie dopilnował on swych współpracowników. Hans Schavernoch stworzył scenografię tyleż niekosztowną, co brzydką, kostiumy były od Sasa do lasa (kompletne pomieszanie czasowe, od takich z epoki do współczesnych t-shirtów). Najgorsze jednak zafundował nam Fabrice Kebour, projektant oświetlenia, o którym śmiało można powiedzieć, że było niemal nieobecne. Latarki używane przez Giovanniego i Leporella nie stanowiły tylko rekwizytów, okazały się niezmiernie ważne, zwłaszcza dla widowni mającej choć na chwilę okazję zobaczyć twarze bohaterów. W tych warunkach najlepiej byłoby udać się do teatru z własnym noktowizorem … Nie dziwcie się więc jakości zdjęć – to tak wyglądało w realu!

Na szczęście dyrygent Adam Fischer zadbał o muzyczną stronę przedstawienia jak należy – może to nie był „Don Giovanni” ekscytująco, ale na pewno dobrze dyrygowany. Na rozwibrowany, krzykliwie brzmiący głos mijającej się konsekwentnie z tonacją Juliane Banse (Elvira) nie mógł nic poradzić, ale reszcie śpiewaków towarzyszył z dużym wyczuciem. Było komu – począwszy od świetnie śpiewającego Jongmina Parka jako Masetta , poprzez słodką i okrągłogłosą Zerlinę – Andreę Caroll do eleganckiego we frazowaniu Benjamina Brunsa. Temu ostatniemu udała się nawet sztuka uczynienia Ottavia sympatycznym, a nie jest to zadanie łatwe. Erwin Schrott jak to on zazwyczaj próbował być gwiazdą wieczoru, ale poległ w tym względzie – nie z takimi partnerami te numery. Nie wiem czy tylko ja odniosłam wrażenie, że jego Leporello, aczkolwiek zaśpiewany przyzwoicie był, mimo wielkiego doświadczenia Schrotta w tej roli nieco wyblakły. Prawdziwe laury należały się 1 listopada Marinie Rebece i Mariuszowi Kwietniowi. Łotewska sopranistka ma pewien problem sceniczny – dosyć często sprawia wrażenie mało zaangażowanej. Tym razem było OK., zaś wokalnie znakomicie: żadnych ostrości, żadnych krzyków, piękny głos lejący się miękko i gęsto jak u Mozarta należy. Brawo! Mariusz Kwiecień zadziwił mnie nie wiem już który raz. To był znów inny Giovanni. Jeśli dobrze liczę przy 117-tym występie w tej roli (jaki numer produkcji nie wiem ale ponad 15) to osiągnięcie wybitne. Tym razem  Giovanni stanowił skoncentrowane źródło siły  żywotnej, sprawiał wrażenie wiecznie sprężonego do skoku drapieżnika. Ani śladu po  melancholijnym facecie z ROH, ani śladu zmęczonego życiem i podążającego ku jedynemu nieznanemu doświadczeniu mężczyzny. To się także przełożyło na sposób śpiewania  partii, zwłaszcza recytatywów , podszytych niezwykłą pasją i energią. I tylko serenada brzmiała równie aksamitnie i uwodzicielsko jak zawsze. Co do barwy głosu – każdy ma własny gust, ja pozostaję pod jej urokiem od bardzo dawna. 









6 komentarzy:

  1. O, tak dekoracje w Operze Wiedeńskiej są bardzo "ekonomiczne"! Centusie :)
    Moje wrażenia są bardzo podobne.
    Uwielbiam słuchać Mariusza Kwietnia i tylko dlatego walczyłam z sennością. Coś się "rozsypywało" w tej inscenizacji - tak jakby składała się z luźno powiązanych ze sobą scen. I niestety bardzo drażniąca była Juliane Banse - ładna, zgrabna, ale słuchać się nie dało...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie widziałam czerwcowej transmisji, kiedy tytułową rolę śpiewał Plachetka, ale miałam uparte wrażenie iż z braku reżyserii z prawdziwego zdarzenia Kwiecień wyreżyserował się sam.Znając go, wiem, że potrafi. Natomiast forma Banse mnie martwi - znam ją z wielu przedstawień w Zurychu, gdzie ma stałą bazę i jak dotąd robiła na mnie dobre wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiem, dlaczego usunęła Pani swój komentarz, był ciekawy (myślę, że nie tylko dla mnie). Przyznam, że najbardziej liczę na tego Donizettiego, bo król to rola nie tylko muzycznie ciekawa (Kwiecień pięknie śpiewa "Viens,, Leonora") ale i mnóstwo do zagrania, co nasz baryton tak lubi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam problemy z kontem Google (koniecznie chciało podać mój służbowy adres :( ) i straciłam cierpliwość.

      Usuń
    2. Miałam problemy z kontem Google (koniecznie chciało podać mój służbowy adres :( ) i straciłam cierpliwość.

      Usuń