Wiener
Staatsoper niezupełnie jest teatrem podobnym do innych, uważanych za najlepsze
domów operowych świata. To raczej nigdy niezasypiający kombinat dający kilkaset
spektakli w sezonie, wypuszczający swe produkty z bezlitosną regularnością
–codziennie, często nawet dwa razy na dobę a bywa, że i trzy. Tę olbrzymią
podaż napędza równie gargantuiczny popyt („ah, che barbaro apetito!) bo stolica
Austrii muzyki głodna jest zawsze. Jonathan Carroll, amerykański pisarz
mieszkający tam stale opowiadał kiedyś, że Wiedeń stanowi doskonałą siedzibę
dla sław tęskniących za spokojem. Podobno nikt tam za nimi nie biega, nie
zakłóca im prywatności (chyba, że turyści), nie błyska fleszem po oczach, nie
mówiąc już o wspinaniu się na drzewa w celu uzyskania dobrego ujęcia czy
nagabywaniu o wspólne selfie. Jedynym wyjątkiem od tej chlubnej reguły są
gwiazdy śpiewacze. Wiedeńczycy ponadto,
trochę jak mediolańscy loggionisti uważają, że na operze znają się najlepiej na
świecie, tyle, że wykazują od swych włoskich konkurentów znacznie lepsze
maniery. Swoich ulubieńców fetują równie entuzjastycznie (i nie ma wówczas
znaczenia, że artysta pochodzi z kraju na co dzień traktowanego ze wzgardą, od
której Austriacy wydają się być specjalistami), za to śpiewających kiepsko nie
wygwizdują. W takim wypadku karę stanowi lodowata grzeczność, brawka zdawkowe i
w oczywisty sposób uprzejmościowe lub nawet (szczyt dezaprobaty) cisza. Każdy
bywalec Wiener Staatsoper (przynajmniej ten z zewnątrz) wie jednak, że można
tam trafić na spektakle bardzo różnej jakości: od wspaniałych do naprawdę
marnych. Trudno się temu dziwić przy tak wielkiej produkcji nie da się być
ciągle na najwyższym poziomie. Każda wizyta w tym teatrze wiąże się jednak dla
operomaniaka z zewnątrz z miłym dreszczykiem emocji i przeświadczeniem, że
warto – chociażby po to, aby posłuchać Wiener Philharmoniker. Od pewnego czasu
mamy też możliwość regularnego odwiedzania Opery Państwowej online. Wizyty te
są nieco kosztowne, bo w przeciwieństwie do innych, udostępniających swe
spektakle za darmo, tu każą sobie płacić i to dosyć słono (15 euro za
transmisję). Argumenty na rzecz pobierania owych opłat są proste i nawet dosyć
przekonujące: kultura ma wartość, zaś człowiek ma tendencję do tracenia
szacunku dla czegoś, co dostaje za darmo. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mimo
nich chodzi o to, co zawsze czyli o pieniądze. Jeżeli jednak widz niecierpiący
na nadmiary finansowe wyłoży gotówkę wyboru dokonuje wyjątkowo uważnie. I –
wbrew tendencji panującej wśród operowych decydentów o zakupie na stronie WS
decydują w zdecydowanej większości nazwiska śpiewaków, nie dyrygentów a już na
pewno nie reżyserów . Ci ostatni akurat
w Wiedniu i tak sobie nie mogą poszaleć, bo to miasto konserwatywne i tacyż
melomani. Muszę przyznać, że uzbrojona w tę wiedzę siadając do oglądania „Don Giovanniego” nie
byłam jednak przygotowana na spektakl tak miałki i nudny, jaki serwuje swoim
widzom WS. Składa się on właściwie z samych klisz wytartych do cna i banalnych
chwytów (znów Zerlina obiecuje Masettowi „naturalne lekarstwo” siedząc na nim
okrakiem, znów Elvira śpiewa „Mi tradi” miętosząc ubranie Don Giovanniego
itd.).Właściwie jedyna rzecz, której nie widziałam już dziesiątki razy gdzie
indziej zdarzyła się w finale, kiedy to Leporello chwycił swego pana za wolną
od żelaznego uścisku Komandora rękę w daremnej próbie ratowania go przed
piekłem. Marnej reżyserii (taką inscenizację od strony koncepcyjnej mogłabym sprokurować osobiście, a nie jestem
w tym kierunku utalentowana) towarzyszy jeszcze jeden grzech Jeana-Louisa
Martinoty ‘ego – nie dopilnował on swych współpracowników. Hans Schavernoch
stworzył scenografię tyleż niekosztowną, co brzydką, kostiumy były od Sasa do
lasa (kompletne pomieszanie czasowe, od takich z epoki do współczesnych
t-shirtów). Najgorsze jednak zafundował nam Fabrice Kebour, projektant
oświetlenia, o którym śmiało można powiedzieć, że było niemal nieobecne.
Latarki używane przez Giovanniego i Leporella nie stanowiły tylko rekwizytów,
okazały się niezmiernie ważne, zwłaszcza dla widowni mającej choć na chwilę
okazję zobaczyć twarze bohaterów. W tych warunkach najlepiej byłoby udać się do
teatru z własnym noktowizorem … Nie dziwcie się więc jakości zdjęć – to tak
wyglądało w realu!
Na
szczęście dyrygent Adam Fischer zadbał o muzyczną stronę przedstawienia jak
należy – może to nie był „Don Giovanni” ekscytująco, ale na pewno dobrze
dyrygowany. Na rozwibrowany, krzykliwie brzmiący głos mijającej się
konsekwentnie z tonacją Juliane Banse (Elvira) nie mógł nic poradzić, ale
reszcie śpiewaków towarzyszył z dużym wyczuciem. Było komu – począwszy od
świetnie śpiewającego Jongmina Parka jako Masetta , poprzez słodką i
okrągłogłosą Zerlinę – Andreę Caroll do eleganckiego we frazowaniu Benjamina
Brunsa. Temu ostatniemu udała się nawet sztuka uczynienia Ottavia sympatycznym,
a nie jest to zadanie łatwe. Erwin Schrott jak to on zazwyczaj próbował być
gwiazdą wieczoru, ale poległ w tym względzie – nie z takimi partnerami te
numery. Nie wiem czy tylko ja odniosłam wrażenie, że jego Leporello, aczkolwiek
zaśpiewany przyzwoicie był, mimo wielkiego doświadczenia Schrotta w tej roli
nieco wyblakły. Prawdziwe laury należały się 1 listopada Marinie Rebece i
Mariuszowi Kwietniowi. Łotewska sopranistka ma pewien problem sceniczny – dosyć
często sprawia wrażenie mało zaangażowanej. Tym razem było OK., zaś wokalnie
znakomicie: żadnych ostrości, żadnych krzyków, piękny głos lejący się miękko i
gęsto jak u Mozarta należy. Brawo! Mariusz Kwiecień zadziwił mnie nie wiem już
który raz. To był znów inny Giovanni. Jeśli dobrze liczę przy 117-tym występie
w tej roli (jaki numer produkcji nie wiem ale ponad 15) to osiągnięcie wybitne.
Tym razem Giovanni stanowił
skoncentrowane źródło siły żywotnej,
sprawiał wrażenie wiecznie sprężonego do skoku drapieżnika. Ani śladu po melancholijnym facecie z ROH, ani śladu
zmęczonego życiem i podążającego ku jedynemu nieznanemu doświadczeniu
mężczyzny. To się także przełożyło na sposób śpiewania partii, zwłaszcza recytatywów , podszytych
niezwykłą pasją i energią. I tylko serenada brzmiała równie aksamitnie i
uwodzicielsko jak zawsze. Co do barwy głosu – każdy ma własny gust, ja
pozostaję pod jej urokiem od bardzo dawna.
O, tak dekoracje w Operze Wiedeńskiej są bardzo "ekonomiczne"! Centusie :)
OdpowiedzUsuńMoje wrażenia są bardzo podobne.
Uwielbiam słuchać Mariusza Kwietnia i tylko dlatego walczyłam z sennością. Coś się "rozsypywało" w tej inscenizacji - tak jakby składała się z luźno powiązanych ze sobą scen. I niestety bardzo drażniąca była Juliane Banse - ładna, zgrabna, ale słuchać się nie dało...
Nie widziałam czerwcowej transmisji, kiedy tytułową rolę śpiewał Plachetka, ale miałam uparte wrażenie iż z braku reżyserii z prawdziwego zdarzenia Kwiecień wyreżyserował się sam.Znając go, wiem, że potrafi. Natomiast forma Banse mnie martwi - znam ją z wielu przedstawień w Zurychu, gdzie ma stałą bazę i jak dotąd robiła na mnie dobre wrażenie.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNie wiem, dlaczego usunęła Pani swój komentarz, był ciekawy (myślę, że nie tylko dla mnie). Przyznam, że najbardziej liczę na tego Donizettiego, bo król to rola nie tylko muzycznie ciekawa (Kwiecień pięknie śpiewa "Viens,, Leonora") ale i mnóstwo do zagrania, co nasz baryton tak lubi.
OdpowiedzUsuńMiałam problemy z kontem Google (koniecznie chciało podać mój służbowy adres :( ) i straciłam cierpliwość.
UsuńMiałam problemy z kontem Google (koniecznie chciało podać mój służbowy adres :( ) i straciłam cierpliwość.
Usuń