Jak na wpis przedświąteczny temat jest
osobliwy, żeby nie powiedzieć przewrotny, ale przecież nie mogę zignorować
wystawienia opery grywanej tak rzadko jak „Ognisty anioł” Prokofiewa. Dzieje
jej powstania zasługują na bardzo długie
i solidne opracowanie. Musiałoby ono przeprowadzić czytelnika przez wszystkie
etapy, przetworzenia i inspiracje, które do niego doprowadziły począwszy od
historii autentycznego trójkąta miłosnego Nina Pietrowska – Walerij Briusow –
Andriej Bieły. Później należałoby opowiedzieć o powieści Briusowa, który
historię własnych erotycznych przygód i uwikłań przeniósł do szesnastego wieku,
ale nikogo tym nie zmylił. To właśnie ta
książka utrwaliła w powszechnej świadomości tytuł „Ognisty anioł” i trafiła w
ręce Prokofiewa, który się nią zachwycił do tego stopnia, że postanowił napisać
na jej podstawie operę. Partytura powstawała przez dziewięć długich lat kiedy w
końcu po różnych perypetiach była gotowa
nie znaleźli się chętni do wystawienia dzieła. Był rok 1927 a Bruno Walter
proponował Prokofiewowi premierę rok wcześniej ale stracił cierpliwość bo
orkiestracja przeciągała się jego zdaniem za długo. I tu zaczyna się kolejny
etap opowieści złożony właściwie głównie z coraz dłuższego oczekiwania na
sceniczną realizację. Po raz pierwszy „”Ognisty anioł” miał szansę dotrzeć do
publiczności w ograniczonej, koncertowej formie a zdarzyło się to kiedy
Prokofiew już nie żył, w 1954 w Paryżu. Rok
później, w Wenecji opera doczekała się wreszcie właściwej prapremiery. Nie
rozpoczęła jednak triumfalnego pochodu przez światowe sceny, a to z powodu
przerażających wymagań, jakie postawił kompozytor wykonawcom - zarówno
śpiewakom jak muzykom i dyrygentowi. Kolejną przyczyną stały się mieszane oceny
wartości utworu dziś uważanego za najwybitniejsze, przynajmniej w dziedzinie
opery dokonanie Prokofiewa. W Rosji, a
właściwie Związku Radzieckim (jego
ostatnich dniach) czekano z wykonaniem do … 1991 (w 1990 ukazało się nagranie
płytowe). Pierwsze spektakle miały miejsce w leningradzkim Teatrze Kirowa
krótko przed powrotem miasta i jego najważniejszej sceny do dawnych, właściwych
nazw. To przedstawienie zostało zarejestrowane i wydane na DVD- na szczęście,
bo jest to wersja wspaniała pod każdym względem, wręcz kanoniczna i do niej
porównywane są wszelkie następne. Sięgając po te płyty jakiś czas temu znałam
już od dawna oryginał literacki a także jego wersję filmową nakręconą o dziwo w
Polsce w 1989. Maciej Wojtyszko, podobnie jak przy okazji „Mistrza i
Małgorzaty” nie miał zbyt dużo pieniędzy, ani w związku z tym wystarczających
środków technicznych ale ducha powieści udało mu się mniej więcej przekazać. Pierwsze
zetknięcie z operą za pośrednictwem przedstawienia z Maryjskiego nie tylko
zaowocowało u mnie trwałym uczuciem do dzieła samego, ale też dało efekt wyśrubowania oczekiwań wobec
kolejnych wersji scenicznych a co za tym idzie nieuchronnych rozczarowań. Nic nie mogę na to poradzić – wszystkie
Renaty będę porównywać do Gorchakovej i
niemal wszystkie na tym porównaniu nie zyskają. Usłyszawszy o planach wystawienia
„Ognistego anioła” przez Bayerische Staatsoper miałam nadzieję, że tym razem
będzie inaczej ze względu na Evelyn
Herlitzius. Niestety odwołała ona swoje występy w tej roli. Mimo to 12 grudnia usiadłam przed ekranem
zdziwiona planem pokazania całości bez przerwy, ale gotowa na silne przeżycie
artystyczne, co spełniło się tylko po części. Główny problem tkwił na szczęście
w koncepcji reżyserskiej, nie muzycznej. Barrie Kosky postanowił nie tylko
przenieść akcję do współczesności ale
też zachować jedność miejsca, oczywiście całkowicie wbrew librettu. Dodatkowym
efektem okazało się ścieśnienie czasowe
– w oryginalnym tekście oglądane przez nas wydarzenia rozgrywają się w dłuższym
okresie, podczas gdy na scenie mamy wrażenie bezpośredniego następowania ich po
sobie. Niby drobiazg, ale w takiej sytuacji relacja Renaty i Ruprechta wygląda
zupełnie inaczej niż powinna. Zasadniczy błąd, jaki reżyser popełnił polega
jednak na czymś innym, a mianowicie na mijaniu się bieżących realiów z
panującym w szesnastym wieku typem
ludzkiej emocjonalności, stosunkiem do religii itd. To, co wówczas było nie
tylko realne, ale nawet bardzo prawdopodobne dziś jest najczęściej obierane
jako histeria czy infantylizm. Dlatego wnętrze luksusowego hotelu i emocjonalne
paroksyzmy bohaterki na podłożu erotyczno-religijnym jakoś do siebie nie
pasują. Oczywiście, można Renacie przypisać określoną jednostkę chorobową, ale
co wtedy z Ruprechtem? Oczywiście dla osób stykających się „Ognistym aniołem”
po raz pierwszy i nieznających dobrze
ani libretta, ani książki Briusowa ten
rozdźwięk może nie mieć takiego znaczenia, dla mnie jednak był bolesny.
Genderowie zabawy Kosky’ego natomiast (męska świta Agryppy w bogatych
sukienkach, zakonnice – Chrystusiki itd.) wydały mi się nie tyle znaczące, co
banalne. Lekko zabawna, chyba zgodnie z intencją reżysera była za to ilość
tatuaży pokrywających zarówno ciało Ruprechta jak i panów z baletu. Pewnie
wielu widzów pamięta aferę sprzed 3 lat, kiedy to na piersi Nikitina
dostrzeżono wytatuowaną swastykę i nic nie pomogły jego trzeźwe wyjaśnienia, że
to pamiątka z czasów gdy miał 16 lat i był wokalistą zespołu deathmetalowego,
nie zaś świadectwo obecnych poglądów. Podsumowując kwestię produkcji – niczym
mnie ona nie zafrapowała a miejscami wydała się wręcz nudnawa. Strona muzyczna
spektaklu okazała się być znacznie lepszą od teatralnej, głównie za sprawą
Vladimira Jurowskiego. Partytura
Prokofiewa wymaga mistrza, który nie tylko doskonale zapanuje nad wszystkimi
grupami instrumentów wyważając proporcje między nimi – a te są różne w różnych
momentach dzieła – ale także zapanuje nad dynamiką dźwięku nie pozwalając
orkiestrze przykryć głosów solistów, o co w tym przypadku łatwo. To są tylko
wyzwania techniczne, a co dopiero kwestia koncepcji artystycznej i wyrazu.
Jurowski (nawiasem mówiąc lekko diaboliczny dandy look dyrygenta
doskonale pasuje do utworu) brawurowo temu wszystkiemu podołał, Bayerische
Staatsorchester dawno nie grała tak dobrze. Svetlana Sozdateleva, która
zastąpiła Herlitzius jako Renata jest doświadczoną wykonawczynią tej partii i z
głosołomnym zadaniem poradziła sobie nienajgorzej. W górnym odcinku skali
słychać było, że śpiewaczka znajduje się już na krańcu swoich możliwości, ale w
wypadku Renaty to normalne. Większy problem miałam z postacią sceniczną, która
mnie całkowicie nie przekonała ani nie poruszyła częściowo chyba z winy
reżysera (a może to kwestia niedoścignionej w moich uszach i oczach
Gorchakovej?). Yevgenij Nikitin podobnie jak partnerka miał pewne trudności z
górą, ale ogólnie brzmiał znakomicie, trzeba jednak pamiętać, że kompozytor
postawił przed wykonawcą roli Ruprechta
zadania nieco mniej heroiczne niż przed sopranistką. Nikitin stworzył też
ciekawą kreację sceniczną a to już osiągnięcie, bo w tekście jego postać jest
zarysowana słabiej niż niej. Głownej
parze bardzo dobrze towarzyszyli wykonawcy mniejszych i większych ról
drugoplanowych, zwłaszcza Igor Tsarkov – Faust, Vladimir Galouzine – Agrypa,
Elena Manistina – Wróżka, Kelvin Conners – Mefisto. Ogólnie rzecz biorąc –
cieszę się, że w Monachium zdecydowano się „Ognistego anioła” wystawić i
udostępnić rzeszom melomanów przez internet. Był to kawał porządnej roboty. Ale
– chcąc powrócić do tej opery zawsze
wybiorę wersję z Teatru Maryjskiego. Na
You Tubie udało mi się namierzyć tylko pierwszą część tego spektaklu i
zalinkowałam ją dla Was (jako trzecią).
Zobaczcie koniecznie, jeśli nie znacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz