sobota, 9 stycznia 2016

Mars Attacks – Faust(?) potępiony w Paryżu

Zakładając optymistycznie, że z każdym  obejrzanym spektaklem  popełnionym przez adeptów regietheatru moja tolerancja na ich wyczyny rośnie powinnam do  „Potępienia Fausta” wystawionego w ONP podejść przynamniej z chłodną głową. Najwyraźniej jednak widziałam jeszcze za mało lub teza okazuje się z gruntu fałszywa. Zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo skłonni do protestów widzowie paryscy przyjęli przedstawienie raczej dobrze, mnie zaś naszły smętne refleksje. Chciałabym za Piotrem Kamińskim zadać zasadnicze pytanie nie tylko autorom inscenizacji, ale także tym, którzy odpowiadają za to, co wydrukowano na afiszu: cóż to wszystko ma wspólnego z biednym Faustem? I oczywiście, wiem, doczekałabym się pewnie pseudofilozoficznego wykładu oraz powtórzenia w nieskończoność powielanego usprawiedliwienia o „przybliżaniu i uwspółcześnianiu”. Jest to argument wygodny, ale nie tylko nieprawdziwy, ale też mętny – jeżeli brak odwagi do opowiedzenia własnej historii używa się nazwisk uznanych podpierając się nimi jako protezą dla kalekiej twórczości osobistej. Kluczowy jest tu czasownik „używać”. Berlioz i Almire Gandonnière dokonali własnej redakcji przekładu nieśmiertelnego dzieła Goethego autorstwa Gerarda de Nervala, ale oni się pod tym podpisali! Nawet, jeżeli zmiany w stosunku do oryginału były duże, a nawet zasadnicze (chociażby tytułowe potępienie, podczas gdy u Goethego bohater dostępuje zbawienia) Berlioz i jego librecista mieli odwagę przyjąć za nie odpowiedzialność. Poza tym, wciąż był to „Faust”. Konia z rzędem temu, kto patrząc tylko na to, co działo się na scenie Opera Bastille miałby jakieś skojarzenia nie tyle nawet z poematem Goethego, ale w ogóle z jakimkolwiek przetworzeniem tego mitu, starszego przecież niż owa wersja kanoniczna. Alvis Hermanis doskonale zdawał sobie z tego sprawę, skoro zdecydował się zaopatrzyć rzecz w swego rodzaju przypisy wyjaśniające  o co chodzi. I to właśnie jest dowód koronny: skoro reżyser nie potrafi się z publicznością porozumieć obrazem (dźwięk nie powinien leżeć w jego kompetencjach) świadczy to o jego koncepcji źle. Podstawowy problem nie leży wcale w umiejscowieniu akcji w przestrzeni pozaziemskiej (biedny Berlioz nie ląduje w niej po raz pierwszy), ale w banalności i bełkotliwości czegoś, co Hermanis zapewne chciałby nazwać wykładnią filozoficzną. Ludzie jako szczury laboratoryjne – litości, ile razy można? Na domiar złego reżyser zaplątał w to wszystko jako bohatera człowieka wielkiego, sławnego jak tylko naukowiec być może i nadal żyjącego – Stevena Hawkinga. Właściwie to on, grany przez mima Dominique Mercy jest na scenie najważniejszy i nieobyci z operą mogliby się zastanawiać w jakim celu plącze się po niej śpiewający facet w okularkach. Mógłby sobie (skoro już śpiewać musi) usiąść wygodnie i dyskretnie gdzieś z boku, wiele by to nie zmieniło.  Gdyby autor tej inscenizacji miał nam rzeczywiście coś ciekawego do powiedzenia na temat kondycji ludzkiej  -  ale nie, poszedł drogą utartych schematów. Szkoda.  „Potępienie Fausta” nie jest łatwe do wyreżyserowania, bo od urodzenia cierpi na grzech statyczności. Ale po cóż mierzyć się z dziełem, wobec którego najwyraźniej jest się bezradnym? Strona muzyczna spektaklu nie była idealna, ale zatrzymała mnie przy ekranie do końca. Żeby mieć za sobą negatywne jej aspekty muszę wspomnieć, że Sophie Koch nie miała dobrego dnia, głos brzmiał jakoś sucho, płasko, były poważne problemy z intonacją. W spektaklu właściwie bez Małgorzaty próbowała jednak zagrać Małgorzatę, co zapisuję jej na plus. Bryn Terfel był efektywnym Mefistem, co trudno nazwać niespodzianką. Potrafi on na życzenie wyłączyć misiowaty wdzięk i zaprezentować się jako postać groźna i nieprzyjemna. Wolę w tej roli prawdziwe basy, głos Terfela wydaje mi się do niej nieco za „chudy”, ale to tylko moja osobista preferencja. Wybór „Potępienia Fausta” przez Jonasa Kaufmanna może się wydać dziwny, jeśli się nie pamięta, że musiał zostać dokonany co najmniej pięć lat temu. Na obecnym etapie rozwoju „bartenor” Kaufmanna nie czuje się w tej muzyce ani dobrze, ani komfortowo. To dało się słyszeć zwłaszcza w duecie z Małgorzatą, gdzie artysta musiał wielokrotnie przechodzić na falset , co nigdy (przynajmniej na mnie) nie robi dobrego wrażenia. Okazjonalne napięcia w głosie także świadczą o braku swobody. Tym niemniej Kaufmann sprawił, że przynajmniej zamknąwszy oczy słuchało się historii o Fauście, jego interpretacja jak zazwyczaj była poruszająca i mocna. No i zafundował nam najpiękniejszy moment spektaklu – inwokację do natury, która bez wątpliwości i pod każdym względem okazała się cudem. A wbrew pozorom momenty, w których mamy absolutną pewność, iż obcujemy z prawdziwą Sztuką (nie myślę tylko o wokalnej, chociaż także) są na tyle rzadkie, iż warto je doceniać. Podobnie jak fantastyczny chór ONP zdolny do śpiewania z czystą dykcją chyba w każdym, także fikcyjnym języku. Akurat u Berlioza chóry ważniejsze są nie tylko od Małgorzaty, ale także od Mefistofelesa zaś w Paryżu oba (dorosły i dziecięcy) zaprezentowały się znakomicie. Realizacja telewizyjna niestety pozbawiła nas  (tyle się przecież działo na scenie …) możliwości obserwacji pracy dyrygenta. Wielka szkoda, bo w wypadku Philippe’a Jordana to wielka przyjemność.  W każdym razie Jordan sprostał niełatwemu zadaniu, chociaż miałam wrażenie iż delikatna impresyjność Chaussona odpowiadała mu nieco bardziej niż rozbuchana symfonika Berlioza. Co nie zmienia faktu, że każdemu dyrygentowi życzę takiej współpracy z orkiestrą .

P.S. Na wypadek, gdyby Państwo wydarzenie przegapili, a chcieli jednak sprawdzić :http://culturebox.francetvinfo.fr/festivals/operas-de-france/la-damnation-de-faust-d-hector-berlioz-opera-bastille-231447







4 komentarze:

  1. Tak, widziałam i zgadzam się w zupełności. Ciężko było dotrwać do końca ...

    Mogę teraz z jeszcze większym przekonaniem powiedzieć, że naprawdę warto zobaczyć, jeśli ktoś będzie miał taką okazję, "Potępienie Fausta" w reżyserii Macieja Prusa w Operze Nova - o wiele lepsze, bardziej spójne przedstawienie i fantastyczne młode głosy - Szymon Komasa (Mefistofeles), Ewelina Rakoca (Małgorzata),Leszek Holec (Brander). Plus wspaniały chór i orkiestra.

    OdpowiedzUsuń
  2. Żałuję, że czas i finanse nie pozwalają mi częściej odwiedzać polskich teatrów operowych, bo w kilku z nich dzieją się, jak słyszę fajne rzeczy. Gdzieś czytałam o zamiarze wydania na DVD "Rusałki" z Opera Nova, ale jakoś płyty nie ma. W "Potępieniu" wokalnie jednak najważniejszy jest Faust i mieliśmy w Warszawie, w FN świetnego - w osobie Michaela Spyresa. Brandera śpiewał Adam Palka, też udany występ.Ale to był tylko koncert.

    OdpowiedzUsuń
  3. To statyczne dzieło można jednak wystawić ciekawie i przekonująco. Pomijam już dawną inscenizację z Salzburga (lata 90-te), ale niezłe było także dostępne jakiś czas temu online "Potępienie" z Rouen.
    Co do falsetu Kaufmanna - to jest jedyny falset w swoim rodzaju :) On ma tak płynne przejście od rejestru "krytego" do falsetu, że mnie to nie razi. Nie wiem, czy Pani miała do czynienia z nagraniem płytowym (Domingo/Fischer Dieskau/Minton). Tam to dopiero Domingo ciśnie górne dźwięki we wspomnianym duecie. No, ale to jest napisane bardzo wysoko, nie pamiętam już: des? a może nawet d.

    OdpowiedzUsuń
  4. A pewnie, że można. Tylko trzeba mieć ideę, a nie zgrany koncept. Na falset chyba mam wrodzoną alergię, nic nie poradzę. U tenora o tak fascynująco ciemnej barwie razi mnie jeszcze bardziej. Nagranie z Domingiem znam i nie lubię. Chociaż Dominga kocham miłością zapewne dozgonną nie wydaje mi się, żeby to był repertuar dla niego, nawet wtedy. Nie przepadam też za jego Wertherem.

    OdpowiedzUsuń