Zakładając
optymistycznie, że z każdym obejrzanym spektaklem popełnionym przez adeptów regietheatru moja
tolerancja na ich wyczyny rośnie powinnam do
„Potępienia Fausta” wystawionego w ONP podejść przynamniej z chłodną
głową. Najwyraźniej jednak widziałam jeszcze za mało lub teza okazuje się z
gruntu fałszywa. Zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo skłonni do protestów
widzowie paryscy przyjęli przedstawienie raczej dobrze, mnie zaś naszły smętne
refleksje. Chciałabym za Piotrem Kamińskim zadać zasadnicze pytanie nie tylko
autorom inscenizacji, ale także tym, którzy odpowiadają za to, co wydrukowano
na afiszu: cóż to wszystko ma wspólnego z biednym Faustem? I oczywiście, wiem,
doczekałabym się pewnie pseudofilozoficznego wykładu oraz powtórzenia w
nieskończoność powielanego usprawiedliwienia o „przybliżaniu i
uwspółcześnianiu”. Jest to argument wygodny, ale nie tylko nieprawdziwy, ale
też mętny – jeżeli brak odwagi do opowiedzenia własnej historii używa się
nazwisk uznanych podpierając się nimi jako protezą dla kalekiej twórczości osobistej.
Kluczowy jest tu czasownik „używać”. Berlioz i Almire
Gandonnière dokonali własnej redakcji przekładu nieśmiertelnego dzieła
Goethego autorstwa Gerarda de Nervala, ale oni się pod tym podpisali! Nawet,
jeżeli zmiany w stosunku do oryginału były duże, a nawet zasadnicze (chociażby
tytułowe potępienie, podczas gdy u Goethego bohater dostępuje zbawienia)
Berlioz i jego librecista mieli odwagę przyjąć za nie odpowiedzialność. Poza tym,
wciąż był to „Faust”. Konia z rzędem temu, kto patrząc tylko na to, co działo
się na scenie Opera Bastille miałby jakieś skojarzenia nie tyle nawet z
poematem Goethego, ale w ogóle z jakimkolwiek przetworzeniem tego mitu,
starszego przecież niż owa wersja kanoniczna. Alvis Hermanis doskonale zdawał sobie
z tego sprawę, skoro zdecydował się zaopatrzyć rzecz w swego rodzaju przypisy
wyjaśniające o co chodzi. I to właśnie
jest dowód koronny: skoro reżyser nie potrafi się z publicznością porozumieć
obrazem (dźwięk nie powinien leżeć w jego kompetencjach) świadczy to o jego
koncepcji źle. Podstawowy problem nie leży wcale w umiejscowieniu akcji w
przestrzeni pozaziemskiej (biedny Berlioz nie ląduje w niej po raz pierwszy),
ale w banalności i bełkotliwości czegoś, co Hermanis zapewne chciałby nazwać
wykładnią filozoficzną. Ludzie jako szczury laboratoryjne – litości, ile razy
można? Na domiar złego reżyser zaplątał w to wszystko jako bohatera człowieka
wielkiego, sławnego jak tylko naukowiec być może i nadal żyjącego – Stevena
Hawkinga. Właściwie to on, grany przez mima Dominique Mercy jest na scenie
najważniejszy i nieobyci z operą mogliby się zastanawiać w jakim celu plącze
się po niej śpiewający facet w okularkach. Mógłby sobie (skoro już śpiewać
musi) usiąść wygodnie i dyskretnie gdzieś z boku, wiele by to nie zmieniło. Gdyby autor tej inscenizacji miał nam
rzeczywiście coś ciekawego do powiedzenia na temat kondycji ludzkiej - ale
nie, poszedł drogą utartych schematów. Szkoda.
„Potępienie Fausta” nie jest łatwe do wyreżyserowania, bo od urodzenia
cierpi na grzech statyczności. Ale po cóż mierzyć się z dziełem, wobec którego
najwyraźniej jest się bezradnym? Strona muzyczna spektaklu nie była idealna,
ale zatrzymała mnie przy ekranie do końca. Żeby mieć za sobą negatywne jej
aspekty muszę wspomnieć, że Sophie Koch nie miała dobrego dnia, głos brzmiał
jakoś sucho, płasko, były poważne problemy z intonacją. W spektaklu właściwie
bez Małgorzaty próbowała jednak zagrać Małgorzatę, co zapisuję jej na plus.
Bryn Terfel był efektywnym Mefistem, co trudno nazwać niespodzianką. Potrafi on
na życzenie wyłączyć misiowaty wdzięk i zaprezentować się jako postać groźna i
nieprzyjemna. Wolę w tej roli prawdziwe basy, głos Terfela wydaje mi się do
niej nieco za „chudy”, ale to tylko moja osobista preferencja. Wybór
„Potępienia Fausta” przez Jonasa Kaufmanna może się wydać dziwny, jeśli się nie
pamięta, że musiał zostać dokonany co najmniej pięć lat temu. Na obecnym etapie
rozwoju „bartenor” Kaufmanna nie czuje się w tej muzyce ani dobrze, ani
komfortowo. To dało się słyszeć zwłaszcza w duecie z Małgorzatą, gdzie artysta
musiał wielokrotnie przechodzić na falset , co nigdy (przynajmniej na mnie) nie
robi dobrego wrażenia. Okazjonalne napięcia w głosie także świadczą o braku
swobody. Tym niemniej Kaufmann sprawił, że przynajmniej zamknąwszy oczy
słuchało się historii o Fauście, jego interpretacja jak zazwyczaj była
poruszająca i mocna. No i zafundował nam najpiękniejszy moment spektaklu –
inwokację do natury, która bez wątpliwości i pod każdym względem okazała się
cudem. A wbrew pozorom momenty, w których mamy absolutną pewność, iż obcujemy z
prawdziwą Sztuką (nie myślę tylko o wokalnej, chociaż także) są na tyle
rzadkie, iż warto je doceniać. Podobnie jak fantastyczny chór ONP zdolny do
śpiewania z czystą dykcją chyba w każdym, także fikcyjnym języku. Akurat u
Berlioza chóry ważniejsze są nie tylko od Małgorzaty, ale także od
Mefistofelesa zaś w Paryżu oba (dorosły i dziecięcy) zaprezentowały się
znakomicie. Realizacja telewizyjna niestety pozbawiła nas (tyle się przecież działo na scenie …)
możliwości obserwacji pracy dyrygenta. Wielka szkoda, bo w wypadku Philippe’a
Jordana to wielka przyjemność. W każdym
razie Jordan sprostał niełatwemu zadaniu, chociaż miałam wrażenie iż delikatna
impresyjność Chaussona odpowiadała mu nieco bardziej niż rozbuchana symfonika
Berlioza. Co nie zmienia faktu, że każdemu dyrygentowi życzę takiej współpracy
z orkiestrą .
P.S.
Na wypadek, gdyby Państwo wydarzenie przegapili, a chcieli jednak sprawdzić :http://culturebox.francetvinfo.fr/festivals/operas-de-france/la-damnation-de-faust-d-hector-berlioz-opera-bastille-231447
Tak, widziałam i zgadzam się w zupełności. Ciężko było dotrwać do końca ...
OdpowiedzUsuńMogę teraz z jeszcze większym przekonaniem powiedzieć, że naprawdę warto zobaczyć, jeśli ktoś będzie miał taką okazję, "Potępienie Fausta" w reżyserii Macieja Prusa w Operze Nova - o wiele lepsze, bardziej spójne przedstawienie i fantastyczne młode głosy - Szymon Komasa (Mefistofeles), Ewelina Rakoca (Małgorzata),Leszek Holec (Brander). Plus wspaniały chór i orkiestra.
Żałuję, że czas i finanse nie pozwalają mi częściej odwiedzać polskich teatrów operowych, bo w kilku z nich dzieją się, jak słyszę fajne rzeczy. Gdzieś czytałam o zamiarze wydania na DVD "Rusałki" z Opera Nova, ale jakoś płyty nie ma. W "Potępieniu" wokalnie jednak najważniejszy jest Faust i mieliśmy w Warszawie, w FN świetnego - w osobie Michaela Spyresa. Brandera śpiewał Adam Palka, też udany występ.Ale to był tylko koncert.
OdpowiedzUsuńTo statyczne dzieło można jednak wystawić ciekawie i przekonująco. Pomijam już dawną inscenizację z Salzburga (lata 90-te), ale niezłe było także dostępne jakiś czas temu online "Potępienie" z Rouen.
OdpowiedzUsuńCo do falsetu Kaufmanna - to jest jedyny falset w swoim rodzaju :) On ma tak płynne przejście od rejestru "krytego" do falsetu, że mnie to nie razi. Nie wiem, czy Pani miała do czynienia z nagraniem płytowym (Domingo/Fischer Dieskau/Minton). Tam to dopiero Domingo ciśnie górne dźwięki we wspomnianym duecie. No, ale to jest napisane bardzo wysoko, nie pamiętam już: des? a może nawet d.
A pewnie, że można. Tylko trzeba mieć ideę, a nie zgrany koncept. Na falset chyba mam wrodzoną alergię, nic nie poradzę. U tenora o tak fascynująco ciemnej barwie razi mnie jeszcze bardziej. Nagranie z Domingiem znam i nie lubię. Chociaż Dominga kocham miłością zapewne dozgonną nie wydaje mi się, żeby to był repertuar dla niego, nawet wtedy. Nie przepadam też za jego Wertherem.
OdpowiedzUsuń