Geniusz
się spieszy: na warsztacie ma dwa dzieła, jest chory, zmęczony i nękany
wiecznymi kłopotami finansowymi kiedy dostaje zamówienie które trudno odrzucić.
Ma uczcić swoją nową operą koronację cesarza na króla Czech. Władcy się nie
odmawia, poza tym perspektywa godziwego zarobku kusi, więc kompozytor odsuwa
inne, ciekawsze projekty i zabiera się do pracy. Nie ma do niej serca, libretto
go nie zadawala a czas goni, więc
recytatywy powierza swemu uczniowi. Zdążają. Dwa miesiące po premierze
geniusz umiera nie skończywszy swego ostatniego arcydzieła, które według jego
zamysłu dopełni ten sam uczeń. Czy warto było odkładać „Requiem” aby mogła powstać „Łaskawość Tytusa” rzecz to
dyskusyjna z dzisiejszej perspektywy, ale dla Mozarta w tym momencie życia najważniejsze
musiały być porządne pieniądze pozwalające na opędzenie bieżących wydatków i
długów. Bo wbrew efektownym opowieściom, które z czasem przerodziły się w
legendy nie truł go Salieri i nie prześladowały żadne duchy ani spiski, za to
problemy przyziemnej, praktycznej natury i owszem. Spojrzenie na ostatnią jego
operę zmieniało się z upływem lat i stuleci. Zrazu zapomniana i niepopularna
powróciła do stałego repertuaru dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku.
Czy wynika z tego, że przez niemal dwieście lat lekceważono niepośledni klejnot?
Niezupełnie. Libretto, wykorzystywane i przerabiane dziesiątki razy wcześniej
rzeczywiście jest okropne ponad miarę tolerancji nawet człowieka
przyzwyczajonego ignorować „boski idiotyzm”, w dodatku dramaturgicznie
niekonsekwentne i niespójne. Jakich bohaterów dostajemy? Tytusa o bardzo małym
rozumku, który w ciągu jednego dnia próbuje się ożenić z trzema różnymi paniami
zaś przegrawszy na tym polu okazuje wbrew rozsądkowi tytułową łaskawość. Poza
nim Sesta - zakochanego i niebezpiecznego idiotę, co z poduszczenia potwora w
ludzkiej skórze usiłuje zamordować „najlepszego przyjaciela” a potem nad swym
czynem rozpacza, Vitellię – ową harpię, co równie nagle jak niewiarygodnie
przytomnieje w finale, dwoje raczej bladych amantów Annia i Servillię oraz
Publia – drugoplanową postać bez znaczenia. Brzmi przerażająco? I takie
jest. Jakby nie dość było samej kalekiej
historii, aby ją jakoś wyjaśnić osłupiałemu widzowi potrzebne były straszliwie długie recytatywy
zazwyczaj skracane bo naprawdę ciągną się w nieskończoność. Dlaczego więc
teatry na całym świecie „Łaskawość Tytusa” wystawiają ? Odpowiedź dla nikogo
nie stanowi trudności - Mozart. On
zrobił co się dało, żeby rzecz powstała w pośpiechu i dalece niesprzyjających
warunkach dała się słuchać, a nawet podziwiać i heroicznie oraz nie bez
powodzenia przynajmniej muzyką starał się usprawiedliwić i uprawdopodobnić
swoich bohaterów. Uzbrojona w takie nastawienie do utworu i mając w pamięci
pięć wcześniejszych z nim spotkań za pośrednictwem ekranu podążyłam do TWON
skuszona nazwiskami śpiewaków. Nie mogę
uczciwie stwierdzić, że ten wieczór
całkowicie przemeblował utrwaloną
opinię, ale był jednym z najbardziej udanych, jakie w tym teatrze w ostatnich
latach spędziłam. Nie za sprawą reżyserii , która ma swoje zalety i smaczki,
ale jako całość stanowi jednak zestaw klisz i oczywistych oczywistości. Jedynym
elementem w tym spektaklu mnie zastanawiającym jest finałowe spojrzenie Tytusa
prosto w oko kamery umieszczonej nad jego głową. Spojrzenie czujne, skupione i
nie tak łaskawe jak sugerowałaby fabuła i tekst. Czyżby współczesny polityk,
świadomy, że jest ustawicznie obserwowany i oceniany tylko zagrał spolegliwego
pana wiedząc, że będzie to korzystne dla jego wizerunku? Cała reszta
przedstawienia nie ma w sobie nic, co przyciągałoby szczególną uwagę widza, ale
też co by bolało czy irytowało. Ivo van Hove popracował za to ze
śpiewakami-aktorami – nie ma tu ani jednej „puszczonej” roli, wszyscy mają co
zagrać i robią to dobrze. Przyczyną mojego
znakomitego wrażenia była jednak strona muzyczna spektaklu. I muszę przyznać,
że będąc po lekturze letnich pochwał dla orkiestry i dyrygenta ze strony
profesjonalnych recenzentów bardzo się cieszyłam z braku własnych dogłębnych
studiów muzycznych, bo to pozwoliło mi nie skupiać się na niedociągnięciach a
cieszyć całością. Benjamin Bayl, Australijczyk coraz lepiej czujący się w
Polsce wydobył z muzyków TWON radość grania, finezję i wdzięk a być może,
sądząc po obserwowaniu go przy pracy zaraził zespół własną pasją. Osobne słowa uznania należą się
solistom-instrumentalistom : klarneciście
Bogdanowi Kraskiemu i bassethorniście
(karkołomna konstrukcja słowna, ale chyba tak powinno to wyglądać)
Krzysztofowi Zbijowskiemu. Wokalnie nie zachwyciła mnie Ewa Vesin, raczej
niemająca szans na zostanie śpiewaczką mozartowską , to nie ten rodzaj głosu.
Partia Vitellii stawia spore wymagania i chociaż nie można tego występu uznać
za porażkę to jednak wyraźnie słyszalne granice na obu krańcach skali i
nieunikniona ostrość brzmienia w odbiorze przeszkadzały. Krzysztof Bączyk jak na basa jest w wieku przedszkolnym (26
lat), ale już prezentuje się obiecująco, co rola Publia potwierdza. Zobaczymy
jak się ten głos z czasem rozwinie, a zapewne będzie to można obserwować - od nowego sezonu młody artysta zostanie
członkiem zespołu śpiewaczego w Zurychu,
a ten teatr często transmituje swoje przedstawienia. Katarzyna Trylnik doskonale
wywiązała się z niezbyt wdzięcznej roli Servilli – głos brzmiał okrągło, jasno,
świeżo – dokładnie tak, jak potrzeba. Anna Bernacka w przeciwieństwie do swej
wrocławskiej koleżanki (obie panie pochodzą z tego wokalnego gniazda talentów)
w pełni zasługuje na miano specjalistki od Mozarta (nie tylko oczywiście) –
zarówno stylowość wykonawstwa jak przepiękna barwa głosu ją do takiego tytułu
predestynują. Charlesa Workmana miałam
okazję na deskach TWON podziwiać już po raz trzeci i każde z tych spotkań
zostawiło mi najlepsze wspomnienia. Workman jest nie tylko śpiewakiem - to muzyk w każdym calu. W szybkich i
niechlujnych czasach imponuje szlachetnością, kulturą i dystynkcją brzmienia a
są to zalety nie do przecenienia. I tak wreszcie dotarłam do praprzyczyny swej
obecności w Teatrze Wielkim – Anny Bonitatibus. Pierwszy raz usłyszałam i
zobaczyłam ją w monachijskiej BSO jako Cherubina i od razu wiedziałam, że będę
starannie śledzić jej karierę i chłonąć każdy dostępny jej występ. Nie zawiodła
mnie i tym razem a zalety pokazała te same co zawsze: - soczysty, swobodnie
płynący mezzosopran, precyzyjne ozdobniki, i nade wszystko interpretacyjną
świadomość i biegłość. Poza tym, w tej drobnej osobie kryje się potężna
muzyczna pasja, którą słuchacz jest w stanie odebrać i podzielić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz