Mając do czynienia z
produkcjami reżyserowanymi przez Dmitri Tcherniakova spodziewam się wszystkiego
– od straszliwej porażki do olśnienia. O
ile jednak jego praca przy powszechnym repertuarze kończy się często klęską, to kiedy zabiera się za dzieła rosyjskie rzecz
wygląda dokładnie odwrotnie. Dlatego na transmitowaną z Lyonu „Lady Makbet
mceńskiego powiatu” oczekiwałam z duża nadzieją
i nie zawiodłam się. Oczywiście najważniejsza jest sama opera, prawdziwe
arcydzieło gatunku, którego warunki powstania i dzieje późniejszej recepcji
wydają się nieprawdopodobne. Najdziwniejsze jest to, że w najgorszych latach stalinowskiego terroru
rzecz ta, zanim stała się obiektem ataku i właściwie zeszła z radzieckich scen
trwała na nich przez dwa lata i była tam grana z wielkim powodzeniem. Powróciła
do ojczyzny po 30 latach już jako „Katarzyna Izmajłowa” poprawiona i skrócona
nieco przez kompozytora. A jednak, gdy
porówna się obie wersje oczywistym staje się, iż żadne korekty nie były dziełu
potrzebne i to pierwsza odsłona zachowuje niesamowitą siłę rażenia, której
druga, złagodzona już w tym stopniu nie ma. A co trzeba było łagodzić? Ano …
pornofoniczną wymowę całości, bo tak to określano. Bohaterka, będąca więźniem patriarchalnego systemu i otwarcie
wyrażająca swe cielesne potrzeby musiała być w czasach radosnego budowania
państwa sprawiedliwości społecznej nie tyle szokująca (towarzysze nie słynęli z
seksualnej wstrzemięźliwości), co wysoce niewygodna. Czy zajmując się tym
tematem autor nie miał świadomości tego, co się wokół niego dzieje? Jakąś mieć
musiał, ale czy niespełna 26-letni mężczyzna, zajęty głównie pracą i romansami
(trzeci akt opery powstał w czasie jego podróży poślubnej – małżonka pewnie
była zachwycona … ) zwracał uwagę na cokolwiek innego zanim świat zza okna nie
wdarł mu się brutalnie do wnętrza? Swoją drogą tworząc dzieło tak wspaniałe w
tym wieku Szostakowicz dopisał się do niedługiej listy kompozytorów, u których
geniusz objawił się wcześnie. I tylko tytuł, odziedziczony po literackim
oryginale może budzić wątpliwości, jako, że bohaterka w najmniejszym stopniu
Lady Makbet nie przypomina. Może tylko w walce o swój cel bez liczenia się z
konsekwencjami, po trupach, ale tam,
gdzie u szekspirowskiej Lady mamy żelazną wolę, u Katarzyny jest desperacja.
Życie w permanentnej opresji połączone z seksualną frustracją daje u niej
piorunujący efekt w postaci swoistej odmiany maladie d’amour ( niestety nie wiem, czy w języku rosyjskim
istnieje odpowiednik tego terminu) prowadzącej do obsesji, z którą nie da się
ani walczyć, ani żyć. Wydawałoby się, że tak precyzyjnie nakreśloną postać
trudno wzbogacić o jakiś nowy rys, a
jednak Tcherniakov zdołał to uczynić . Oczywiście w jego produkcji (miała
premierę w WNO) akcja została przeniesiona do współczesności, co nie zmieniło
ani nie zaburzyło wymowy tekstu. Reżyser dokonał jednak drobnych z pozoru,
jednak poważnych w skutkach zmian, które Katarzynę postawiły w nowym świetle i
trochę wsparły prawdziwość tytułu. Chodzi zwłaszcza o dwie bliźniacze sceny : w
pierwszej z nich zamiast rozkazać pachołkom (w tym wypadku pracownikom jakiejś
swojej firmy) klękać przed swym dziedzicem, Borys zmusza do tego synową,
wykonującą upokarzające polecenie z tępą obojętnością. W drugiej zaś Katarzyna
nie tylko z własnej woli składa nakolanny hołd świeżo poślubionemu Siergiejowi,
ale też skłania do tego weselnych gości, dla których jako nowa właścicielka
przedsiębiorstwa stała się władzą.
Ciekawy pomysłem jest również podzielenie sceny na dwa nierówne obszary:
banalne, biurowe środowisko z komputerami, w którym toczy się większość akcji i
mały pokój wyłożony orientalnymi dywanami symbolizujący wnętrze Katarzyny.
Intensywna czerwień tych kobierców to
jej namiętność i pasja. Objawiająca się nie tylko w gwałtownych zbliżeniach z
kochankiem, ale także wtedy, kiedy Katia
w religijnym uniesieniu obmywa jego nagie, skatowane przez teścia ciało czyniąc
go swoim Chrystusem, swoim bóstwem. I nie ma dla niej najmniejszego znaczenia,
że wybranek jest tylko tępawym osiłkiem pozbawionym całkowicie empatii i
nastawionym na realizację prostych
instynktów, absolutnie ubóstwienia
niegodnym. Ostatni akt tragedii rozgrywa się nie w drodze na Syberię, a w małej
więziennej celi, gdzie siłą rzeczy wszystko, co powinno być intymne staje się
aktem publicznym. To tam Katia doznaje ostatecznego poniżenia i rozczarowania
patrząc na Siergieja kopulującego z Sonietką. Ale nawet wtedy cała jej furia
kieruje się przeciwko innej kobiecie.
O realizację muzyczną
w tym spektaklu byłam całkowicie spokojna jeszcze przed pierwszymi dźwiękami,
bo Kazushi Ono należy do wąskiego grona tych dyrygentów, którzy właściwie
zawsze stają na wysokości zadania, nawet jeśli partytura jest tak wymagająca i
piękna, jak w tym wypadku. Orkiestry z
Lyonu nie wymienia się wśród najlepszych na świecie, a szkoda – ona również
zrobiła na mnie wielkie wrażenie (solo skrzypcowe świetnie wykonał Kazimierz
Olechowski). Chórzyści dostali od
reżysera sporo zadań aktorskich i wszyscy byli na scenie po coś – nie jako
bezładny tłum a jako zbiór jednostek. Nie przeszkodziło im to w znakomitej
pracy wokalnej. Kluczem do sukcesu przedstawienia „Lady Makbet mceńskiego
powiatu” jest zawsze śpiewaczka-aktorka w partii tytułowej. Ausrine Stundyte ma
w niej spore doświadczenie i to widać i słychać – jest w stanie skupić się na
szczegółach i subtelnościach bardzo trudnej pod każdym względem roli. Jeszcze przed prapremierą Szostakowicz
deklarował, iż opera „będzie bardzo cantabile” i częściowo dotrzymał słowa, co
najlepiej słychać właśnie w przypadku Katii. Stundyte daje sobie radę zarówno w
częściach płynnych, lirycznych jak wymagających większej mocy nie bojąc się też
zabrzmieć niekoniecznie pięknie. Tworzy przy tym wstrząsającą kreację aktorską.
Od tej strony znakomity jest też John Daszak, wielokrotnie współpracujący z
Tcherniakovem i doskonale się z nim rozumiejący. Nie przepadam za tenorem
Daszaka, ale jego rola wokalna może się podobać. Natomiast Vladimir Ognovenko jako Boris
okazał się pod każdym względem godnym partnerem dla koleżanki wzbudzając przy
okazji nieoryginalną refleksję, że prawdziwego, słowiańskiego, przepastnego
głosu basowego nie da się zastąpić żadnym ekwiwalentem. Wszystkie, co do jednej
różnej wielkości role drugoplanowe zostały wykonane znakomicie a jest ich w tej
operze sporo. Mnie szczególnie podobali się Gennady Bezzubenkov jako Pop i Stary Skazaniec (kolejny bas) i Almas
Svilpa jako szef miejscowej policji (ładny, dobrze prowadzony baryton). Odkładam
zapis tego spektaklu na swoją półkę ze skarbami.
Jutro (12.02) wieczorem na Opera Platform będzie właśnie z Lyonu transmisja Carmen w konwencji.. burleskowej (http://www.theoperaplatform.eu/en/opera/bizet-carmen). Trochę się boję, wolę tradycyjne interpretacje / inscenizacje (aczkolwiek gorąco polecam Aidę w Deutsche Oper Berlin!)
OdpowiedzUsuńDzięki, może spróbuję, chociaż po przejrzeniu listy twórców spektaklu z dużą rezerwą. Jedynym, który mnie zaciekawił jest dyrygent, dotąd kojarzyłam go raczej z barokiem i Pomo d'Oro, a tu Carmen ...
OdpowiedzUsuńWidziałam tę inscenizację "Carmen" z Opery w Lyon w ubiegłym roku w Mezzo - nie polecam, z trudem dotrwałam do końca.
OdpowiedzUsuńJola
No właśnie ... Trochę to przerażające, ale teatr reżyserski dociera już do Met, i to nie w stosunkowo niewinnej wersji Luca Bondy'ego tylko w hardcorowej Calixto Bieito. Brrr !Nie ma gdzie uciec! Ale z drugiej strony Tcherniakov to też wierny adept, a jednak ...
OdpowiedzUsuń