Przedstawienie,
którego rejestracja trafiła do mnie dopiero teraz odbyło się latem 2015 roku na
festiwalu w Glyndebourne. Zrobiło na mnie wrażenie tak potężne, że poczułam iż
koniecznie muszę je dołączyć do listy „naj” 2015. Sama byłam tym mocno zdziwiona, bo zazwyczaj
inscenizowane oratoria Haendla nie są tym „co tygrysy lubią najbardziej”, a że
nie jest to rzecz o jakiej można opowiedzieć w krótkiej wzmiance, stąd
dzisiejszy wpis. Napisany już za czasów angielskich triumfów Haendla „Saul”
cieszy się opinią jednego z najlepszych jego dzieł religijnych, chociaż
oczywiście popularnością daleko mu do „Mesjasza”. Kompozytor miał jednak sporo szczęścia, bo
trafił mu się znakomity librecista w osobie Charlesa Jennensa, który wątki
biblijne dotyczące pierwszego króla Izraela i jego otoczenia potrafił
skondensować i zapewnić opowieści potoczystość oraz dramaturgiczną spójność.
Przy tych zaletach jest to jednak oratorium, więc nie na wydarzeniach się
skupia a na skutkach jakie one niosą dla stosunków Bóg-Człowiek i na
psychologii postaci. Australijski reżyser Barrie Kosky, któremu powierzono
reżyserię jest potomkiem żydowskich emigrantów z Europy Wschodniej (sądząc po
nazwisku możemy się mniej więcej domyślać z której jej części), więc
podejrzenie iż temat może być mu bliski nie wydaje się nieuprawnione. A jednak
Bóg (przynajmniej taki, jakim go ukazuje Stary Testament) jest w tym spektaklu
obecny tylko w śpiewanym tekście. Stoi to w zasadniczej sprzeczności z ideą
utworu więc należałoby ten fakt poczytać za zasadniczą wadę. To, co zobaczyłam
trzeba potraktować jak operę, a nie oratorium. A jednak całość okazała się tak
koherentna, tak fascynująca, że trudno było oderwać się od ekranu nawet wtedy,
kiedy rozgrywały się na nim sceny z punktu widzenia czysto estetycznego mocno
wątpliwe (delikatnie powiedziawszy). Zostaliście ostrzeżeni, mogę zatem z
czystym sumieniem przystąpić do relacji. W przeniesieniu akcji z czasów
biblijnych do okresu, kiedy rzecz powstała nie ma nic oryginalnego,
przynajmniej taki wniosek można wysnuć ujrzawszy kostiumy i scenografię. Już po
chwili dostrzegamy deformacje i wyolbrzymienia, które skojarzyły mi się ze sposobem pokazywania świata przez Petera
Greenawaya, przynajmniej w jego słynnym niegdyś „Kontrakcie rysownika”. Sam
bohater tytułowy wygląda na początku trochę jak Pingwin z „Batmana”. Jest
śmieszny, żałosny, groźny – ma w końcu władzę. Robi przy tym kolosalne wrażenie
dzięki niesamowitej kreacji aktorskiej Christophera Purvesa – to coś, co wymyka
się słowom, trzeba zobaczyć. Kosky i Purves zbudowali tę rolę w sposób
ostentacyjnie „fizyczny” – Saul biega, porusza się w jak w gorączce, wykrzywia twarz w upiornych
grymasach a przy tym wydaje dźwięki, których
Haendel nie przewidział: stęka, nuci, pomrukuje. W pierwszym akcie
próbuje jeszcze trzymać szaleństwo na
wodzy, ale zazdrość powoduje, że narasta ono w sposób lawinowy i
niekontrolowany. I nie wygląda wcale jak typowy, barokowy obłęd,
skonwencjonalizowany, więc swoiście bezpieczny (podobnie jak później utrata psychicznej
stabilności u licznych bohaterek oper romantycznych). Akt trzeci rozpoczyna
spotkanie króla z Wiedźmą z Endoru i właśnie w tym miejscu wrażliwcy mogą
zareagować niepożądanym odruchem. Rolę Wiedźmy obsadzono starym mężczyzną (zamiast jak w oryginale alcistką) wyposażonym
jednak w kobiece atrybuty, które są wykorzystywane. Ma to jednak sens, bo
monstrum, które narodziło się przed chwilą z ciała i zbłąkanego umysłu Saula
jest jego nieodłączną częścią, tą która karmi szaleństwo. Gorączkowej
aktywności króla przeciwstawia reżyser pozorny spokój posunięty wręcz do
melancholii Davida. Poznajemy go tuż po zwycięstwie nad Goliatem, kiedy
rozentuzjazmowany dwór wiwatuje na jego cześć. Chwilę później Mihal z czułością
obmywa umęczone walką ciało bohatera i ten obraz jednoznacznie kojarzy się z
Pietą. O przyczynie smutku herosa dowiadujemy się później a jest ona bardzo
daleka od tego, co o Dawidzie wiemy z Biblii. Przyszły król kocha zupełnie inną
osobę niż powinien: nie młodszą córkę Saula Mihal, która obdarza go miłością ,
nie starszą Merab, która przynamniej go szanuje ale Jonathana, ich brata. Pasja
zostaje zrealizowana. Przyznaję, że mam pewne wątpliwości dotyczące tego elementu
spektaklu. Nie dlatego, że w jakikolwiek sposób razi mnie homoseksualne
uczucie, możliwe wszak także trzy tysiące czy trzysta lat temu. Prześladowało
mnie jednak namolne wrażenie, że to tylko moda lub polityczna poprawność kazała
reżyserowi tak potraktować temat. W finale Mihal i Dawid odnajdują na polu
bitwy wśród wielu innych ciał swoich poległych najbliższych: ona – ojca, on –
kochanka. Saul nie żyje, Dawid włada – ale wbrew religijnej wiedzy i wbrew
wymowie libretta nie wiemy czy będzie to zmiana na lepsze . Dawid jest postacią niesłychanie tajemniczą i
enigmatyczną, a dostajemy też delikatną sugestię, iż dużo mroczniejszą niż się
na pozór wydaje. Zanim przejdę do muzycznej strony przedstawienia powinnam jeszcze dodać, że wyróżnia się ono
plastycznym wyrafinowaniem – nie każdy obraz jest w nim konwencjonalnie piękny,
ale każdy można spokojnie oprawić i powiesić na ścianie. A teraz – nareszcie – do muzyki. Nareszcie,
bo to rzadka przyjemność wspominać rzecz wykonaną tak fantastycznie, w której
wszystkie elementy składają się na wspaniałą całość. Orchestra od the Age of
Enlightenment pod Igorem Boltonem dała dowód, że perfekcja i maestria mogą iść
w parze z energią, witalnością, liryzmem i zadumą jednocześnie. W partyturze
Haendla, wyposażonej w wiele fragmentów czysto instrumentalnych zawarte są też
liczne fragmenty solowe dające muzykom możliwość popisu. Szczególnym
aplauzem publiczności mógł się cieszyć
organista James McVinnie, któremu Barrie Kosky zafundował prezent w postaci
grania na wirującej platformie wśród pełgających płomyków masy świec, ale nie
mniej warte pochwały były flecistka Lisa Beznosiuk czy harfistka Frances Kelly.
Na najszczersze zachwyty zasłużyli właściwie wszyscy śpiewacy, ale od strony
czysto wokalnej szczególny hołd należy się Iestynowi Daviesowi, kontratenorowi
u którego źródlana czystość i piękno dźwięku łączy się umiejętnością przekazania
słuchaczowi wszelkich stanów duszy bohatera a także czysto sceniczną charyzmą.
Christopher Purves, oprócz porażającej roli wykonał także kawał dobrej roboty
samym głosem. Jaką trzeba mieć kontrolę oddechową, żeby przy tak intensywnej
aktywności ruchowej śpiewać jakby się stało niczym statua … Młody amerykański tenor Paul Appleby okazał
się eleganckim wokalnie i wzruszającym Jonathanem. Z dwóch sopranistek
kreujących role córek Saula nieco bardziej podobała mi się Lucy Crowe jako Merab, ale też kompozytor
wyposażył ją w ciekawszą partię ( poza tym lubię troszkę ciemniejsze i
okrąglejsze głosy). Sophie Bevan –
Mihal, i jej jasnemu, dźwięcznemu sopranowi
nic nie mam do zarzucenia, zadziałały w
tym wypadku moje osobiste preferencje.
Benjamin Hulett jako Najwyższy Kapłan powtórzył właściwie, tylko na
mniejszą skalę wyczyn Purvesa dostając od reżysera podobnie wyczerpującą fizycznie rolę i
podołał zadaniu znakomicie. Nawet rozwibrowany tenor Johna Grahama-Halla
sprawdził się w partii Wiedźmy z Endor lepiej, niż można przypuszczać. Taka
postać nie musi i nawet nie powinna czarować nas pięknem głosu.
Ze wszystkich moich
ochów i achów wynika jednoznacznie jeden wniosek: festiwal w Glyndebourne był z
2015 roku rajem dla operomaniaka, tym miejscem, gdzie działo się najwięcej,
najciekawiej i najpiękniej. I nie trzeba było do tego największych i
najkosztowniejszych gwiazd a „tylko” świadomych i odważnych artystów (trzeba
mieć dużą odwagę aby kreować takie role jak Purves) – wszystkich, od muzyków i
śpiewaków do reżyserów. I jeszcze charakteryzującej się tymi samymi cechami
dyrekcji. Już czekam na tegoroczną edycję festiwalu!
Z powyższego tekstu można wywieść wniosek iż jeśli Dawid byłby wliubklion w niewieście to rzecz byłaby niepoprawna politycznie.
OdpowiedzUsuńChyba pora pakować manatki i wybrać się w podróż — ostatnią.
Nie chciałam stworzyć takiego wrażenia, ale - istotnie, wydaje mi się, że współcześnie wątki homoseksualne bywają (tylko bywają, co podkreślam) upychane w spektaklach nie dlatego, że są w nich potrzebne czy istotne. Pojawiają się sztucznie, bo jest taka moda, i - zapewne - jakieś zapotrzebowanie (bardziej medialne niż społeczne). Wtedy i tylko wtedy takie wątki mnie rażą.
OdpowiedzUsuń