„Jolanta”
nigdy nie zadomowiła się w stałym repertuarze teatralnym ale w ostatnich latach wraca na światowe
sceny regularnie. Ze względu na swą długość bywa zestawiana z innymi dziełami,
czasem zaskakująco - np. z „Głosem
ludzkim” Poulenca, z „Persefoną” Strawińskiego czy, jak u nas z „Zamkiem
Sinobrodego” Bartoka. Za każdym razem inscenizatorzy próbują jakoś uzasadnić te
złożenia dokonując wyczynów z punktu widzenia logiki nieco karkołomnych. W
Paryżu ostatnio próbowano, przynajmniej od strony muzycznej zachować
jednorodność stylistyczną i „Jolanta” wylądowała w parze z … „Dziadkiem do
orzechów”, połączona z nim w organiczną całość (np. druga część spektaklu
zwierała końcówkę opery i początek baletu). Wykorzystano przy tym chwyt
doskonale znany: historia Jolanty stała się prywatnym przedstawieniem granym na
urodzinach Marie, protagonistki baletu. A tak, Marie a nie Klary bo reżyserię
powierzono komuś, kto z upodobaniem na kanwie libretta pisuje historyjki własne
zmieniając nie tylko relacje pomiędzy postaciami, ale nawet imiona … Na
szczęście w tańcu ciągle najważniejszy jest choreograf i to on ponosi odpowiedzialność za „Dziadka
do orzechów” . Nie będę się wymądrzać na temat pracy Beniamina Millepied’a bo
się na tym nie znam ani trochę, mogę tylko powiedzieć, że mnie się takie
niezupełnie tradycyjne podejście do tematu podobało. Natomiast w części dla
mnie zasadniczej, czyli w operze od strony inscenizacyjnej zachwycać się nie
było czym. Dmitri Tcherniakov powrócił
do swej aż za dobrze już znanej maniery realizacyjnej i znaleźliśmy się w ciasnej przestrzeni
mieszczańskiego saloniku w czasach, sądząc po kostiumach tuż przed
rewolucją. Może powinnam być wdzięczna,
że to przynajmniej nie współczesna brzydota, ale jakoś nie potrafię. „Jolanta”
jest baśnią symboliczną i takie dosłowne przełożenie na konkret daje rezultat
znacznego spłaszczenia zarówno całej
historii, jak i tego co ona znaczy. Przeniesienie akcji z odrealnionego
średniowiecza w precyzyjnie określony czas tuż przed katastrofą przekazu nie
pogłębiło, ale jakiś pozytyw mogę jednak wskazać. Ku mojemu zaskoczeniu dotyczy
on znakomicie dopracowanego drugiego planu, gdzie pozornie mniej ważne postacie
okazały się pełnokrwistymi ludźmi, nie zaś tylko manekinami używanymi w celu
podawania krótkich replik protagonistom, jak to często bywa. Zyskała na tym
przede wszystkim trójka bohaterów: Marta i Bertrand, którzy okazali się
małżeństwem z wieloletnim stażem a ich wzajemną więź pokazano ładnie i ciepło
oraz Robert. Ten ostatni, najczęściej traktowany obojętnie tu zyskał wyrazistą
i sympatyczną osobowość jako zakochany z całą młodzieńczą zapalczywością i
rozpaczliwie acz honorowo usiłujący się pozbyć niechcianej narzeczonej. Ogólnie
– ta „Jolanta” nie bolała i nie budziła
zasadniczego protestu, tylko … magia gdzieś uleciała. A raczej uleciałaby,
gdyby nie Sonia Yoncheva śpiewająca partię tytułową, nie tylko pięknie wokalnie, ale też z wzruszającą prostotą i
czystością przekazu nadającą Jolancie specyficzną świetlistość, bez której tej
postaci nie ma (ta szczególna cecha umknęła na przykład Annie Netrebko). Na jej tle Arnold Rutkowski wypadł nieco blado
– wyśpiewał wszystko, co trzeba bardzo porządnie, a rola Vaudemonta do łatwych
nie należy, ale to już nie ten piękny głos znany dobrze ze sceny TWON (dziwne,
bo wiek nie po temu). Aleksander Tsymbaliuk zaprezentował się jako
nieoczekiwanie przystojny król Rene, doskonale też sprawdził się wokalnie. Nie
przepadam za drobną, gęsta wibracją w tym głosie ale to taka moja osobista
fobia, przynajmniej brzmiał on aksamitnie i dół skali ma jak na słowiańskiego
basa przystało. Trzeba trafu, że jedynym numerem z „Jolanty”, który zyskał
sobie jaką taką popularność jest aria barytonowa „Kto mozhet sravnitsa s
Matil’daj majej”. André Jilihovschi wykonał ją nieźle, ale niestety nie
potrafię wyrzucić z uszu interpretacji Hvorostovskiego i Kwietnia – obaj byli w
niej świetni. Vito Priante jako lekarz Ibn-Hakia, Elena Zaremba jako Marta i
Gennady Bezzubenkov jako Bertrand stanowili obsadę w tych partiach luksusową i
zostawili jak najlepsze wrażenie. Podobnie jak dyrygent Alain Antinoglu doskonale oddający wraz z
prowadzoną przez siebie orkiestrą łagodną melancholię muzyki Czajkowskiego.
Byłem, widziałem, żałuję. O ile Jolanta wypadła jako-tako (zgadzam się w zupełności z recenzją), to dziadek był krótko mówiąc beznadziejny. To nawet nie był balet, tylko dziwnie zatańczone lindy-hop, nie dopatrzyłem się w tym ani krzty sensu. Gdyby przynajmniej tancerze nie krzyczeli to bym tylko posłuchał muzyki... Cóż, wyszedłem w drugiej przerwie.
OdpowiedzUsuńTo zawsze smutne, kiedy jest tak źle, że trzeba wychodzić z teatru. Ale męczyć się nie ma sensu. A ja - jak pisałam na tańcu się znam.
OdpowiedzUsuń