David
McVicar to prawdziwy dziwak. Dziś, kiedy spektakle operowe mają przede
wszystkim wyrażać lęki i obsesje dręczące inscenizatorów zaś autorskie
założenia stają się tylko pretekstem , często bardzo dla reżyserskiej wizji
niewygodnym a czasem wręcz niepotrzebnym on niewzruszenie działa po swojemu. Z
licznych produkcji sir Davida zapewne nikt nie wywnioskowałby co go męczy i
przeraża (bywają pewne tropy, ale nigdy nie podane w stylu „łopatą po oczach”).
Reżyser, który pracuje tak, że kompozytor i librecista mogliby się do swego
dzieła przyznać nawet nie słysząc muzyki jest teraz na wagę złota. A przy tym
szacunek dla twórców utworu wcale nie przeszkadza mu w rozwijaniu własnej
inwencji. Tyle, że ona jest skierowana na podkreślenie tego, we wziętej na
warsztat operze wydaje się ważne, a nie na mroczną podróż do własnego wnętrza.
Mnie to cieszy, bo mimo rosnącej otwartości na eksperyment i poszukiwania bywam
bardzo zmęczona przedstawieniami, które stanowią właściwie ciągle ten sam
autoportret inscenizatora, takie sceniczne selfie. I nie pozostaję samotna – produkcje
McVicara zazwyczaj są akceptowane przez
publiczność (co dla dużej części reżyserów stanowi coś w rodzaju obelgi
świadcząc o niedostatecznym stopniu nowoczesności) i trzymają się w repertuarze
długo. Przypadek zdarzył, że tegoroczny sezon transmisji z dwóch
najważniejszych teatrów operowych po obu stronach Wielkiej Wody rozpoczęły
takie właśnie, dobrze już znane i oswojone spektakle McVicara: „Trubadur” w Met
i „Wesele Figara” w ROH . Przy tym po raz pierwszy polscy widzowie mogli
dołączyć do międzynarodowej widowni obserwującej wydarzenia artystyczne z
Londynu na żywo, na wielkim ekranie kinowym. Przekażcie tę wiadomość, drodzy
Czytelnicy tym zaprzyjaźnionym operomaniakom, którzy jeszcze nie wiedzą, bo
frekwencja (przynajmniej w Warszawie) była mocno taka sobie. A warto było
pofatygować się i wyjść z domu mimo iż to „Wesele” idealnym trudno nazwać. Sama
produkcja jest znana także z zapisu na DVD, nie będę się więc o niej
rozpisywać. Ma w sobie odpowiednią dawkę humoru i energii, charakteryzuje
drobiazgowym, doskonałym opracowaniem ruchu scenicznego i w niczym nie
zaszkodziło jej przeniesienie w wiek dziewiętnasty – czasy Dickensa. McVicar ma
, oprócz już tu wymienionych tę zaletę, że nie przeszkadza śpiewakom, a pomaga
im stworzyć postaci nie żądając, żeby grali przeciwko nim lub własnej
fizyczności. W tym konkretnym przypadku może tylko akrobacje Cherubina na
drabinie są nieco ryzykowne. Kate Lindsey poradziła sobie z tym problemem
sposób godny podziwu, jak z całą rolą Cherubina. A nie jest to rzecz łatwa do
zagrania, chociaż bardzo efektowna. Lindsey, którą warunki fizyczne
predestynują do partii spodenkowych ma prawdziwy talent aktorski, zaś wokalnie
była świetna , zwłaszcza „Voi che sapete” zachwyciło mnie bez reszty. Erwin
Schrott śpiewał Figara już na premierze tej produkcji 9 lat temu i chociaż jego
interpretacja trochę się przez ten okres zmieniła pozostaje jednym z
najlepszych współczesnych Figarów. Co w czasach, gdy wykonują te rolę Luca
Pisaroni i Bryn Terfel stanowi wyczyn
niepośledni. Jego Susanna, Sophie Bevan wydała mi się poprawna i nic ponad to.
Do takiego sobie wrażenia przyczynił się być może stres nagłego zastępstwa za
Anitę Hartig, której nieobecności bardzo żałowałam. Moja ocena Ellie Dehn może być nieobiektywna, bo wspomnienie jej
fatalnej Donny Anny z BSO ciągle mam w
uszach. Przyznaję jednak, że jako Hrabina, chociaż również daleka od ideału
sprawdziła się lepiej, chociaż z górą skali i intonacją, zwłaszcza w „Porgi Amor”
miała problemy. Stephane Degout, dzięki któremu znalazłam się na kinowej
widowni nie zawiódł mnie wokalnie brawurowo pokonując niemałe trudności
karkołomnej arii Hrabiego. Jako postać wydał mi się nieco za delikatny i … zbyt
sympatyczny. Z ról drugoplanowych wyróżnić należy Carlo Lepore – Bartola i
Krystiana Adama (Krzeszowiaka) – Basilia. Nie wiem dlaczego ten ostatni podjął
się ów drobiazg wykonać, ale efekt był świetny. Trudno mi też ocenić, czy pewną hałaśliwość
orkiestry przypisać nagłośnieniu Multikina czy też batucie Ivora Boltona, w
każdym razie wyważenie planów dźwiękowych mogło być lepsze, a niektóre tempa
nieco mniej dziarskie.
Transmisje z Met rozpoczęły się w sezonie od „Trubadura” i nie był to
spektakl jakich wiele. Tym razem nie za sprawą faworytki dyrektora Petera Gelba
i amerykańskiej publiczności Anny Netrebko. Tym razem fetowano powrót na scenę
Dmitri Hvorostovskiego, którego nieobecność nie była długa, ale niepokój o jego
losy nie tylko artystyczne ale po prostu o życie wielki i uzasadniony. Trudno
pisać o takim występie bo pochwały brzmią podejrzanie a ganić nie bardzo
wypada. Zanim jednak o Hrabim Lunie na chwilę powrócę do reżysera. Mamy
ostatnio prawdziwy wysyp „Trubadurów” i każdy może przebierać w produkcjach
według gustu. McVicar potraktował tę operę jak każdą inną: z szacunkiem dla
tekstu i bez napinki. Wielbicielom odkrywania nowych sensów i szybkiej jazdy
bez trzymanki spektakl wyda się nudny.
Dla mnie jest neutralny. Pewnie go znacie, bo był już (chyba nawet dwukrotnie w
różnych obsadach) pokazywany w ramach cyklu transmisyjnego Met. Bieżąca odsłona
zapisze się w pamięci dzięki co najmniej dwóm kreacjom wokalnym, ale właściwie
wszystkie główne role były na wysokim poziomie. Żałowałam Yonghoona Lee,
któremu recenzenci poświęcili mało uwagi przypominając sobie o tytułowym
bohaterze opery po wszystkich peanach na
cześć rosyjskiego duetu albo nawet i to nie. To prawda, że trochę się
odzwyczailiśmy od śpiewaków stosujących „starożytną” metodę stand and deliver
doprawioną kilkoma gwałtownymi gestami z dawno minionej epoki. Tym niemniej pan
Lee dysponuje niezłym, ładnym głosem, wokalnie się jako Manrico sprawdza i
warto o nim wspomnieć. Ferrando - Štefan Kocán okazał się w porządku i tyle. Dla Dolory Zajick Azucena stanowi rolę wizytówkę – debiutowała nią na
scenie 1986 (San Francisco Opera), dwa lata później po raz pierwszy stanęła na
deskach Met jako nieszczęsna Cyganka. W
czasie przerwy w spektaklu wspominała to ostatnie wydarzenie jako dosyć
przerażające, bo Manricem był Pavarotti. Dziś, po prawie 30 latach śpiewania
Azuleny Zajick osiągnęła w niej wokalne mistrzostwo. Mimo upływu czasu nadal
dysponuje pewną górą i znakomitym rejestrem piersiowym, ma też własną koncepcję
postaci. Koncepcja ta nie każdemu odpowiada, bo Azucenę niektórzy lubią
bardziej krwistą i wściekłą, mnie taka nieco cieplejsza niż zazwyczaj bohaterka
odpowiada. O muzyczno głosowej stronie
partii Leonory w wykonaniu Netrebko wiele już napisano ( także ja), można tylko
powtórzyć zachwyty nad bogactwem i urodą jej sopranu, dobrym legato itd i
powrócić do wątpliwości w sprawie zmniejszonej ruchliwości głosu i wątpliwej
koloratury. Lubię jej Leonorę, ale tym razem miałam wrażenie, że
przynajmniej w kwestii aktorskiej ktoś zawalił robotę. Winę jestem skłonna
przypisać reżyserce wznowienia, która ewidentnie divy nie dopilnowała. Netrebko
ma wyraźną skłonność do zbyt szerokiego gestu i szarżuje czasem bez
miłosierdzia. Czujny inscenizator jest w stanie to opanować i wziąć temperament
swojej artystki w karby. Tym razem się nie udało. Dmitri Hvorostovsky na szczęście był bohaterem
wieczoru z przyczyn przede wszystkim artystycznych. Świetnie się słuchało jego
głosu (właściwie mającemu te same zalety co u jego rodaczki, przede wszystkim
nasyconą, ciemną, głęboką barwę) pewnie prowadzonego przez wszystkie rejestry
(z troszkę napiętą górą), jego
frazowania, wreszcie interpretacji. No i oczywiście dzieliłam z resztą
publiczności wielką radość z powrotu Dimy i nadzieję na jego całkowite
wyzdrowienie. Zdecydowanie, tego wieczoru w Met najważniejszy był nie dyrygent Marco Armiliato sprawnie prowadzący całość, nie sopranowa
gwiazda, nie tenor wreszcie, tylko białowłosy baryton z Syberii.
Opisywane przez Panią 'Wesele Figara' miałam przyjemność oglądać w ROH na widowni i zgadzam się co do większości rzeczy. Przede wszystkim ujęła mnie scenografia, uwielbiam klasyczne produkcje. A co do solistów - na 'moim' przedstawieniu jako Susanna występowała Anita Hartig, i rzeczywiście może Pani żałować jej nieobecności. Fantastyczna aktorsko i wokalnie, czego nie mogę powiedzieć o Ellie Dehn. Szczególnie kładąc nacisk na słowo 'wokalnie'. Przede wszystkim raziły problemy z górami. Erwin Schrott natomiast ogromnie podobał mi się jako Figaro. Widać że czuje tę partię. Reszta obsady, z Cherubinem i Hrabią na czele, dała jak najbardziej udany występ. Ogółem owszem, nieidealna, ale bardzo dobra produkcja. No i moje babskie oko zachwyciło się sukienką Hrabiny z finału, ale to tak odchodząc od tematu :)
OdpowiedzUsuńZwłaszcza, że ta sukienka tylko na chwilę ... Tylko kostium trzeba umieć nosić w sposób naturalny, a nie sprawiać wrażenie, iż zostało się w nim uwięzionym. Co i tak ma znaczenie trzecioplanowe. Tak właśnie myślałam, że Hartig musi być świetną Susanną. Ona ma taki piękny i słodki głos ...
OdpowiedzUsuńSzkoda, że Yonghoon Lee został tak słabo zauważony, bardzo mnie do siebie przekonał. A co do Azuceny - mnie się też podoba taka właśnie, w tym wykonaniu dobrze widać, że to postać prześladowana przez przeszłość, wręcz nią straumatyzowana. Zemsta jest tu dla mnie sprawą drugoplanową, główny temat to trauma, z którą ona sobie w ogóle nie radzi. Netrebko faktycznie szalała jak dziki kociak, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Ma tyle wdzięku na scenie, że to "kupiłam" :)
OdpowiedzUsuńPrzy okazji - dzięki za miły wieczór dzisiaj w Kinie Praha :)
Podziękowania wzajemne, też mi było miło. Przy okazji link do strony Bayerische Staatsoper - to tam można obejrzeć za darmo ich spektakle. Najbliższa transmisja już 15 listopada, to będzie "Mefistofeles" Arrigo Boito z najcudowniejszym basem świata Rene Pape. Wersja moderne, jak zwykle w Monachium
OdpowiedzUsuńhttps://www.staatsoper.de/en/staatsopertv.html?no_cache=1&type=0Ann-Kathrin
Dzięki za link. Powinno się to nawet dać na telewizorze otworzyć... Moderne to dla mnie raczej plus, jeśli nie przesadzają :)
OdpowiedzUsuń