Po co dziś wystawiać „Poławiaczy pereł”? Odpowiedź „bo
są” wcale nie jest oczywista tak, jak mogłoby się wydawać, o czym świadczy
lektura popremierowych relacji z Nowego Jorku. Piszący reprezentowali pełne
spectrum postaw: od zastanawiania się, dlaczego na tak marną operę zmarnowano
znamienitą obsadę po składanie serdecznych podziękowań za przywrócenie dzieła
do repertuaru Met po niemal 100 latach przerwy. Żadnej z nich nie mogę
podzielić w pełni, ale z pewnością nieco bliżej mi do drugiej. A skłonność do lekceważenia
utworów o wartości nieoczywistej od pierwszych taktów jest chorobą powszechną i
niestety też zdarza mi się doznawać jej ataków. Nieoczywistość ta wynika z
różnych względów – przede wszystkim „Poławiacze pereł” to prawie debiut Bizeta (druga opera),
dziecię 25-letniego zaledwie autora mającego wszelkie prawo do młodzieńczych
grzechów. Jeśli jednak poświęcimy tej muzyce naszą uwagę i postaramy się pozbyć
uprzedzeń być może stwierdzimy jak niewiele ich popełnił. Najważniejszym i
właściwie jedynym ważnym jest
dostrzegalna niejednorodność nie tylko
całej partytury, ale też poszczególnych ról. To, co zaczyna się jak utkane z
leciutkiej, typowo francuskiej koronki w trzecim akcie dramatycznie zmienia
fakturę i ciężar gatunkowy. Dotyczy to też partii Zurgi (przede wszystkim ) i
Leili. Ogromnie ułatwia to zadanie tym, którzy bardzo chcą coś skrytykować:
zawsze można zarzucić śpiewakowi niedostateczną subtelność lub brak
odpowiedniego wyrazu i siły – do wyboru. Dalej – ulubiony temat do narzekań od
zawsze czyli libretto. Dzisiejsze do niego pretensje wydają mi się raczej
wynikiem zaniku mody na egzotykę niż
realnej oceny – tekst i fabuła są typowe, nie lepsze i nie gorsze od
standardu. Pewnym problemem może być
trudność w przywiązaniu się odbiorcy do któregokolwiek z bohaterów, bo z żadnym
z nich nie miałoby się ochotę zaprzyjaźnić ani zidentyfikować. Para amancka to
ludzie zdradliwi, nielojalni i egoistyczni zaś w finale jedynym jako tako
sprawiedliwym okazuje … nominalny czarny
charakter, który zresztą będzie musiał ponieść konsekwencje czynów występnych
kochanków zwiewających w pośpiechu. Typowe? Jednak niezupełnie … Tak więc – czy
warto było przywracać „Poławiaczy pereł” nowojorskiej scenie a przy okazji nam
wszystkim (w dobie transmisji do kin)? Oczywiście, że warto! Termin premiery
nieprzypadkowo ustalono na sylwestrowy wieczór, będący obok Opening Night
najważniejszą galą sezonu. Powierzając produkcję Penny Woolcock, argentyńsko-brytyjskiej reżyserce o sporej
renomie liczono na to, że potrafi ona wyważyć proporcje między egzotycznością i
malowniczością a treściami akceptowalnymi dla widza współczesnego. I nie
przeliczono się. Szeroko relacjonowane uwspółcześnienie nie ma dla spektaklu właściwie żadnego
znaczenia i w żaden sposób nie narusza struktury dzieła. Poza kilkoma
rekwizytami z naszych czasów mamy tylko jedną zasadniczą zmianę – Zurga został
lokalnym politykiem. Co wprowadziło interesujący paradoks, jako, że jedynym
bohaterem mającym honor i trzymającym się własnych zobowiązań został
reprezentant zawodu, którego na ogół o to nie podejrzewamy … W warstwie
obrazkowej było prześlicznie i nie piszę tego z ironią – w Met, czy nawet
szerzej w Ameryce ciągle jeszcze na scenie może być ładnie i nie jest to powód
to wstydu. Cieszmy się tym póki można, bo forpoczta regietheatru a tym samym
naszej europejskiej mody na paskudne scenografie i ohydne korporacyjne mundurki
w roli kostiumów (wśród chlubnych wyjątków ENO, z której produkcja pochodzi) już zaczyna za Wielką Wodę docierać. Tymczasem jednak mogliśmy podziwiać piękną scenografię Dicka
Birda, udane kostiumy Kevina Pollarda i światła Jen Schriever. Udatnie też połączono odwieczne i nowoczesne
efekty: połacie falującej materii razem z projekcjami video doskonale udawały
zbliżające się tsunami. Godnym zapamiętania był też obraz „nurkujących”
poławiaczy, których wcielili się nowojorscy tancerze. Muzycznie, mimo pewnych wpadek wrażenia
miałam pozytywne. Gianandrea Noseda mógłby nieco lepiej kontrolować swój
temperament dyrygencki, któremu troszkę dał się ponieść, co czasem owocowało
przykrywaniem głosów solistów. Jest jednak dobrym szefem orkiestry i lubi tę
muzykę, a to słychać. Komplementowanie chóru Met jest nieco nudne, bo powtarza
się niemal przy każdej relacji stamtąd, ale cóż - to znakomity zespół. Nicolas Testé jako Nourabad nie miał dużej
roli, ale wykonał ją ładnie. Śpiewanie najbardziej stylowe i francuskie zaprezentował
Matthew Polenzani. Na nieszczęście dla mnie perfekcja stylowa tenora ani
trochę mi nie pomogła w słuchaniu go, bo nie przepadam ani za tym głosem, ani
za tą specyficzną metodą wokalną. Trzeba stwierdzić, że dużą część tego
wrażenia zawdzięczam Bizetowi, który postawił Nadirowi wymagania nieludzkie.
Nadal jednak uważam, że najlepszym współczesnym interpretatorem przynajmniej
słynnej romancy jest inny Amerykanin, Michael Spyres. Poza tym Polenzani
uczciwie wykonuje zalecenia reżyserskie, ale aktorsko raczej nie zachwyca.
Diana Damrau stanowi rewers swego
partnera : nadekspresyjna, momentami krzykliwa, chwilami jednak potrafiła
trafić prosto w sedno, zaśpiewać pięknie i nawet wzruszyć. Trochę mi
przeszkadzała ruchowa pobudliwość sopranistki, ale trzeba pamiętać, że jednak
inaczej odbiera się to na wielkim ekranie, a inaczej na wielkiej widowni Met.
Mariusz Kwiecień zaczął nienajlepiej, w słynnym duecie z tenorem brzmiał już
dobrze zaś akt trzeci należał całkowicie do niego. Wyjątkowo miękko, tęsknie
i łagodnie wypadła aria, zaś po chwili
niesłychanie wiarygodnie przemiana w szalejącą bestię. Aktorsko jak zawsze
Kwiecień był klasą sam dla siebie. Bardzo podobał mi się termin, którym głos
naszego artysty określił jeden z recenzentów – „cognac baritone”. Trzymając się
tej alkoholowej terminologii Matthew Polenzani to młode i lekkie wino zaś Diana
Damrau – wódka (chwilami za ciężka, ale też przyjemnie słodka). Cieszę się, że Met
umożliwiła nam kontakt z tym trochę zapomnianym dziełem i podejrzewam, że
zostanie ono wydane na DVD. Oby.
PS. Nie wiem, czy to już
u mnie mania, ale i tym razem nie powstrzymam się od umieszczenia linku do
romansu Nadira w wykonaniu Michaela Spyresa. Porównajcie, proszę.
Tęsknota .... |
... i furia |
Do "drużyny" współczesnych Nadirów, którzy do mnie trafiają, dodałabym Daniela Behle https://www.youtube.com/watch?v=O-qDhn6VaY0 i Josepha Calleję https://www.youtube.com/watch?v=O-qDhn6VaY0 - bardzo oldschoolowi moim zdaniem, zwłaszcza Calleja :)
OdpowiedzUsuńCalleja był wybornym Nadirem podczas koncertowego wykonania "Poławiaczy" w Berlinie (2011). Nie wyobrażam sobie lepszego aktualnie. Słyszałem też w tej roli Floreza, który był jednak mniej przekonujący.
OdpowiedzUsuńJeśli idzie o Leile to chyba jednak Annick Massis jest, moim zdaniem, tzw. pierwszym wyborem.
Wybaczcie, ale doceniając Calleję mam z nim pewien problem, dosyć oczywisty - strasznie mnie drażni jego vibrato.Behle nie bardzo do mnie trafia, więc na razie zostanę bez Nadira (bo Spyres śpiewa tylko arię jak dotąd). Annick Massis - wokalnie bez zarzutu, ale wyrazowo - nieco za bardzo dama. A ogólnie, jak pewnie wiecie w moich uszach i tak najważniejszy pozostanie baryton. Akurat w przypadku "Poławiaczy" nie całkiem bez sensu - Bizet napisał mu najciekawszą partię z trzech głównych.
OdpowiedzUsuńTa charakterystyczna wibracja J.C robi nieco inne wrażenie (lepsze) na żywo. A "w Nadirze" to nawet ma spory urok. Baryton ma zdecydowanie świetną partię w "Poławiaczach" i doceniałem swego czasu Kwietnia (niestety tylko w wydaniu estradowym). Generalnie to śliczna opera zwłaszcza w nie za dużym (La Fenice w sam raz) i stylowym teatrze.
OdpowiedzUsuńTak, rzeczywiście, w tej roli leciuteńkie vibrato jakoś nie przeszkadza. Poza tym to przecież bardzo naturalna cecha tego głosu a nie wynik zbytniego "przepracowania".
UsuńCalafie, nie trafiłeś do kina na transmisję z Met? Chcesz podziwiać Kwietnia w spektaklu? To proszę - https://www.youtube.com/watch?v=TTOnLagnJpE . Radzę korzystać szybko, Met długo tego nie ścierpi ... A to vibrato leciuteńkie nie jest, ale czy przeszkadza czy nie - kwestia upodobań.
OdpowiedzUsuńMamy już potwierdzenie, że ta realizacja Poławiaczy Pereł zostanie wydana na DVD i blu-ray. Myślę, że wielu wielbicieli opery, a w szczególności fanów Mariusza Kwietnia bardzo to ucieszy.
OdpowiedzUsuńWspaniale!
OdpowiedzUsuń