Jak się dziś robi
karierę wokalną? Wydawałoby się, że w
czasach mediów społecznościowych i transmisji internetowych ich wsparcie jest
niezbędne, że bez takich środków zwrócenie na siebie uwagi jest niemożliwe. A
jednak … nie! Najlepszym na to dowodem jest rosnąca lawinowo popularność wśród
publiczności i estyma wśród profesjonalistów dla artysty, który nawet nie ma
swojej strony internetowej nie mówiąc już o fanpage’u, czy publicznym koncie na
Twitterze czy Instagramie. Kiedy we wrześniu 2014 rejestrowano dla Ninateki
spektakl „Agrippiny” z warszawskich Łazienek
Kacper Szelążek, bo oczywiście o nim mowa tego dnia akurat nie śpiewał
Nerona. Jedynym właściwie ogólnie dostępnym świadectwem jego sztuki
(przynajmniej jeśli chodzi o klasykę) są fragmenty „Baroque Living Room” na YT,
ale nagrania to bardzo kiepskiej jakości. Ów stan rzeczy się zmieni, bo przedstawienie, o którym dziś
za kilka dni zostanie zarejestrowane w wersji koncertowej i zdaje się ma być wydana płyta. Zaczęłam wpis
od Szelążka, bo jest on zjawiskiem wyjątkowym a występuje niezbyt często i
głównie (choć nie tylko oczywiście) w Warszawie, więc melomani spoza stolicy
mogą go nie znać. A poznać ze wszech miar warto. Bieżący post dotyczy zaś epokowego wydarzenia,
jakim była polska prapremiera jednej z najpiękniejszych oper Haendla –
„Ariodante” na którą nasz kraj czekał … 281 lat! Bardzo się cieszę, że
Warszawska Opera Kameralna zdecydowała się ją wystawić, bo jednak wersja
sceniczna, nawet jeśli dosyć uboga zawsze jest ciekawsza od koncertowej. Dla
czytelników WOK nieznających: to miejsce
specyficzne, urocze i do wykonywania muzyki barokowej znakomite, ale zgodnie ze
swą nazwą dla szerokiej widowni nieprzeznaczone - 159 miejsc i tyle. Mogę się
więc poczuć osobą uprzywilejowaną, jako, że wykazałam czujność, zdobyłam bilet
i w związku z tym zasiadłam na szczelnie wypełnionej widowni 15 marca. Nad
innymi teatrami WOK ma tę zasadniczą przewagę, że udało się tu zgromadzić i
zatrzymać fantastyczny zespół śpiewaków i muzyków, w którym młodzi, bardzo utalentowani,
zaczynający dopiero swą drogę artystyczną
współistnieją na scenie (zapewne dużo na tym korzystając) z
autentycznymi mistrzami i gwiazdami.
Przypadek takiej właśnie koegzystencji można było podziwiać w dwóch głównych
partiach „Ariodante”, jako, że wystąpili w nich Olga Pasiecznik jako Ginevra i
Kacper Szelążek w roli tytułowej. Zanim
jednak o nich i ich kolegach na scenie i w kanale orkiestrowym – trochę o
inscenizacji. W zasadzie w tym przypadku nie powinna to być sprawa
skomplikowana, bo libretto jest jak na barokową operę proste, logiczne i
klarowne (główny wątek zaczerpnięto z jednej z najbardziej operogennych książek
świata – „Orlando furioso” Ariosta). Nie ma w nim żadnych czarodziejek i innych
sił nadprzyrodzonych, które by pojawiały się znienacka i mieszały w
człowieczych losach, nie ma dziur dramaturgicznych ani
nadzwyczajnych zbiegów okoliczności. Mamy szóstkę bohaterów pozytywnych i jeden
charakter tak smolisty, że wystarczy aby pozostałych doprowadzić na próg
szaleństwa, desperacji i śmierci. A jednak wszystko ma szczęśliwy finał,
wszyscy możemy świętować zwycięstwo cnoty i prawdziwej miłości nad łotrostwem i
niewczesną chucią. Haendel napisał do
tego wspaniałą muzykę, chociaż moment w jego zawodowej egzystencji tworzeniu arcydzieła nie
sprzyjał - właśnie stracił „swój” teatr
i prawie wszystkie „swoje” gwiazdy. Przyziemnemu życiu nie udało się jednak
przeszkodzić muzie i od prawie trzech stuleci można się cieszyć tą partyturą
zawierającą jedną z najpiękniejszych arii w całej literaturze gatunku „Scherza
infida” . Powinno to jakoś zainspirować reżysera i jego współpracowników, ale w
tym wypadku niestety tak się nie stało. Trochę się tego spodziewałam, bo
inscenizatorzy, którzy przed premierą długo, mętnie i pseudonaukowo opowiadają o
projekcie nie budzą mego zaufania. Ponadto, jak stali czytelnicy doskonale
wiedzą, zasłanianie się „przybliżaniem” rzekomo niezrozumiałego czy dalekiego
współczesnemu widzowi tekstu jest nieco kompromitujące w moich oczach. Bo i cóż
temu przysłowiowemu Współczesnemu da przebranie bohaterów kaftan bezpieczeństwa
czy brzydki szlafrok – czy bohater stanie się dzięki temu mu bliższy, niż gdyby
chadzał w zbroi? Krzysztof Cicheński powtarza błąd popełniany konsekwentnie
przez rzesze reżyserów nie ufając muzyce, która niesie ze sobą wszystkie emocje
niezmienne od wielu stuleci. One nie potrzebują żadnych jego zabiegów, by do słuchacza trafić. Poza tym,
zastępowanie kostiumu bieżącym strojem za często służą maskowaniu braku
wyobraźni. A, jeśli za nic nie chce się bogatych ubiorów i wnętrz dobrze na
ogół barokowej operze służących trzeba mieć jakiś pomysł – jak np. Natalia
Kozłowska przy okazji „Agrippiny” i „Orlanda”. Można wykreować własne uniwersum
i trafić do widza, ale przekaz musi być zgodny z muzyką i klarowny. To się
niestety w WOK nie udało. Na scenie mamy ścianę z jadowicie zielonych liści z
tyłu w roli dekoracji i zgrzebną odzież w roli kostiumów. Nie to wszakże decyduje o niepowodzeniu tej
inscenizacji, a dojmujące wrażenie, iż w wielu momentach reżyser udał się na
kawę (bądź inny napój) pozostawiając obsadę samej sobie. A musiał być tej kawy wielkim amatorem. W tej sytuacji naturalny sceniczny talent się
obroni, ale całość wygląda na mocno niedopracowaną. Szkoda, bo są w niej
fragmenty ciekawe i smakowite, na przykład ładnie pokazana braterska więź
między Ariodantem i Lurcaniem. Ponarzekałam sobie, czas na radość. Bo to była
czysta przyjemność słuchać tak zagranej i zaśpiewanej (zwłaszcza) opery
barokowej u nas, gdzie tego typu repertuar
można złowić w teatrze niezmiernie rzadko. Władysław Kłosiewicz podyktował
wprawdzie dosyć ekstremalne tempa (jak szybko to galopem, jak wolno, to
baaaardzo). Początkowo orkiestra troszkę się w tym gubiła, zwłaszcza dęte, ale
brzmienie dość szybko się wyrównało i zaczęłam dostrzegać w tej dyrygenckiej
koncepcji logikę. Mikołaj Zgódka – Lurcanio i Andrzej Klimczak – Król wykonali
swoje zadania porządnie . Dagmara Barna z niewdzięcznej roli pierwszej naiwnej
wywiązała się bardzo dobrze – zdarzyły się drobne niedokładności intonacyjne,
ale ogólne wrażenie pozostawiła pozytywne. Ocenianie wokalnej kreacji Jana
Jakuba Monowida w partii Polinessa byłoby z mojej strony nieuczciwe – przed
wyprawą do WOK przypomniałam sobie najlepsze płytowe nagranie „Ariodante” pod
Minkowskim, a tam śpiewała Ewa Podleś. Porównywanie do niej kogokolwiek, a
zwłaszcza falsecisty nie ma sensu i krzywdzi pewnie tego ostatniego. Za to
scenicznie Monowid był wyborny. Kiedy na niego patrzyłam , niemal widziałam
kobrę – śmiertelnie niebezpieczną, ale pełną swoistej gracji. Trzeba zobaczyć, jak się ten Polinesso porusza, jaką
prezentuje gamę wrednych uśmieszków. Po Oldze Pasiecznik spodziewałam się tylko
najlepszego i to właśnie dostałam. Doskonałość od A do Z , proszę Państwa, pod każdym względem –
wokalnym, wyrazowym, interpretacyjnym. I jaka absolutna swoboda, i kontrola nad
każdym dźwiękiem i gestem! Na tym tle tytułowy Ariodante aktorsko był mniej
oszałamiający, wydaje mi się, iż żywiołem Kacpra Szelążka jest raczej komedia.
Za to wokalnie dorównał wybitnej koleżance, co powinno stanowić niespodziankę,
jako, że artysta jest ciągle na początku swej drogi, nie zdążył nawet zrobić
dyplomu. Ale – nie stanowi, bo to nie pierwszy taki jego sukces. Partia
Ariodante niesłychanie rzadko śpiewana jest przez kontratenorów nie bez
przyczyny: skala trudności i wymagania są olbrzymie. Szelążek podołał
wszystkiemu z pozorną łatwością czarując dodatkowo piękną, nasyconą barwą swego
głosu. Obie wielkie arie z drugiego aktu
– jego i Ginevry mogły spokojnie spowodować atak zazdrości u
największych śpiewaków świata. Przy tym zarówno Szelążek, jak Pasiecznik mają
jedną, wspólną cechę charakterystyczną – oni koloratur nie atakują, posługują
się nimi tak, jakby to był naturalny dla człowieka sposób porozumiewania się.
Czysta rozkosz. Kto może – niech nie przegapi tego wydarzenia. Na ostatnie
przedstawienie do WOK biletów nie ma od dawna, ale można spróbować dostać się do
Studia im. Lutosławskiego 20 marca i posłuchać wersji koncertowej.
P.S. A jeśli już jesteśmy przy kontratenorach - wielkie gratulacje dla Jakuba Józefa Orlińskiego, jednego z piątki równorzędnych laureatów Metropolitan's Opera National Council Auditions. Nazwiska poprzedników są wybitne, można więc wróżyć młodemu artyście karierę. Właśnie skończył Julliard School of Music i mieszka w Nowym Jorku. A jeszcze niespełna 2 lata temu występował w Teatrze Stanisławowskim w "Agrippinie".
P.S. A jeśli już jesteśmy przy kontratenorach - wielkie gratulacje dla Jakuba Józefa Orlińskiego, jednego z piątki równorzędnych laureatów Metropolitan's Opera National Council Auditions. Nazwiska poprzedników są wybitne, można więc wróżyć młodemu artyście karierę. Właśnie skończył Julliard School of Music i mieszka w Nowym Jorku. A jeszcze niespełna 2 lata temu występował w Teatrze Stanisławowskim w "Agrippinie".
Od razu zaczęłam szperać w sieci, ale transmisji ze Studia im.Lutosławskiego raczej nie będzie ...
OdpowiedzUsuńObawiam się, że nie - teraz Dwójka przekazuje Festiwal Beethovenowski. Nie wiem jednak, czy to nagranie ma być dla radia (wtedy może puszczono by je później) czy też dla WOK - ja np. "Giulio Cesare", którego całkiem porządną rejestrację można sobie kupić za całe ... 25 zł.
OdpowiedzUsuńWypada więc poczekać.
UsuńW komentarzu na profilu WOK ktoś napisał że transmisja radiowa ma byc 9 kwietnia, ale ze słowem "chyba". Dziękuję za recenzję. Widziałam wersję koncertową i Kacper Szelążek rzeczywiście zrobił piorunujące wrażenie.
OdpowiedzUsuńDziękuję, będę śledzić pilnie ramówkę Dwójki - chciałabym sobie "Ariodantego: nagrać.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńUsunęłam mój komentarz, bo zauważyłam literówki, a nie lubię niedbale napisanych tekstów. Poprawiłam i wysyłam raz jeszcze.
OdpowiedzUsuńByłam w WOK na tym samym koncercie - 15 marca, by kibicować debiutowi mojego syna na scenie warszawskiej - Lurcanio (Mikołaj).
Ciekawostką jest, że i Kacper, i Mikołaj ukończyli Państwową Szkołę Muzyczną I stopnia w Ełku, obaj po maturze trafili na politechnikę - Kacper w Warszawie, a Mikołaj w Gdańsku, obaj są inżynierami, a obecnie każdy z nich jest studentem (rok dyplomowy) Kacper - Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie, Mikołaj - Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku.
Z przyjemnością przeczytałam tę recenzję i zgadzam się co do scenografii i kostiumów, na reżyserii aż tak się nie znam, jak dla mnie było zbyt statycznie, tyle, że całość od fazy projektu do wystawienia na scenie trwała 3 tygodnie, w tym 2 tygodnie prób. Jest to jakieś wytłumaczenie, że nie dało się zrobić więcej. Jednak do opery idzie się głównie dla muzyki i pięknych głosów, a tu nie można się przyczepić. Kacper Szelążek - rewelacja. Słyszałam, że jest dobry, ale że aż tak! Miałam okazję słuchać go i oglądać po raz pierwszy na scenie. Wierzę, że zrobi światową karierę. Pani Olga Pasiecznik - wspaniała. Klasa sama w sobie.
Dobrze, że daje się młodym artystom szansę wystąpienia na jednej scenie z profesjonalistami ze sceną obytymi, z dorobkiem artystycznym. Cieszę się, że mój syn miał możliwość wystąpienia z najlepszymi. Takie doświadczenie jest cenne. Moim zdaniem wszyscy artyści wykonali bardzo dobrze "swoją robotę".
Ponoć w maju mają być wznowienia "Ariodante" w WOK. Mimo pewnych mankamentów tej koncepcji reżyserskiej warto przyjść i posłuchać.
Zapraszamy do Warszawy częściej, WOK jest jednym z najlepszych teatrów w kraju. Mamy też we wrześniu Festiwal Oper Barokowych w klimatycznym Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach. Ale przede wszystkim gratuluję syna -ładny głos, dobra prezencja sceniczna i, o ile da się cenić w takiej reżyserii jest też talent aktorski. Kacpra Szelążka trzeba łowić na scenie koniecznie - podejrzewam, że za chwilę porwie go nam wielki świat, czego życzę i jemu, i panu Mikołajowi.
OdpowiedzUsuńDziękuję :D
UsuńOczywiście matka jest zawsze dumna z sukcesów swoich dzieci, a występ na deskach WOK jest z całą pewnością sukcesem.
Co do teatrów warszawskich, to odwiedziłam niemal wszystkie, gdy studiowałam w Warszawie. Obecnie przy okazji bytności w stolicy czy też w innym większym mieście korzystam z oferty kulturalnej ile się tylko da.
Ełku, choć jest około 60-tysięcznym miastem, niedużym, choć i niemałym zarazem, pustynią kulturalną nazwać nie można. Wiele tu się dzieje. Mamy teatr im. Józefa Węgrzyna, Teatr Tańca, Teatr 30-Minut, Chór Kontrapunkt, Ełcką Orkiestrę Kameralną, Miejską Orkiestrę Dętą oraz wiele innych inicjatyw kulturalnych na zupełnie przyzwoitym poziomie.
Jak widać, nasza ełcka młodzież zasila znane polskie uczelnie muzyczne i artystyczne, odnosi sukcesy. Jest to budujące i cieszy nas ełczan, którzy uczestniczymy w wydarzeniach kulturalnych nie tylko jako widzowie, ale mamy również okazję tę kulturę współtworzyć jako członkowie chóru, teatrów amatorskich, czy orkiestry.
Pozdrawiam serdecznie
Dzięki za informacje o Ełku, może się uda kiedyś skorzystać. Żałuję, że przy bieżącym zagonieniu a i niezbyt imponujących finansach trudno odwiedzać wiele miejsc, gdzie tyle ciekawych rzeczy się dzieje. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńZatem zachęcam do odwiedzenia naszego miasta, wszak to samo serce Mazur. Szczególnie latem jest tu pięknie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń