niedziela, 22 maja 2016

"Idiota"

Pisanie o Mieczysławie Weibergu jest dla zwykłego blogera czynnością tyleż wdzięczną, co bardzo trudną. Wdzięczną, bo to zarówno twórczość jak biografia niezwykle barwna, trudną z tych samych powodów. Tropienie losów kompozytora to działalność prawdziwie detektywistyczna – nawet książka Danuty Gwizdalanki „Kompozytor z trzech światów”, która ukazała się zaledwie trzy lata temu znikła z rynku i zdobycie egzemplarza stanowi wyczyn. Poniosłam w tej kwestii porażkę, oparłam się więc na publikacjach z okazji bregenckiej premiery „Pasażerki” i poznańskiej „Portretu”. Stopień komplikacji kolei życia kompozytora, którego nawet imię i nazwisko zapisywane bywa bardzo różnie (wersje podstawowe są trzy, ale z dodatkowymi wariantami) wynika nie tylko z jego mieszanego pochodzenia, ale także i może przede wszystkim z czasów, w jakich żył. Urodził się w 1919 roku w Warszawie, w rodzinie żydowskich muzyków, ale nie znał hebrajskiego – rozumiał tylko w jidysz. Mówił, czytał i pisał głównie po polsku.  Był pianistą, i z pewnością bardzo utalentowanym, skoro pod opiekuńcze skrzydła wziął go Józef Hoffman upatrując w nim kandydata na wielkiego chopinistę. Nadszedł jednak rok 1939 i Weinberg uciekając przed wojną trafił do ZSRR, którego obywatelem pozostał już do końca życia (nie wiem, jakie okoliczności określiły kierunek tej ucieczki). Wtedy to przestał być Mieczysławem, a zaczął Mojsiejem Wajnbergiem (wszystko oczywiście pisane cyrylicą), a do właściwego, polskiego imienia powrócił pod koniec życia, w latach osiemdziesiątych. W Związku Radzieckim spotkało go to samo, co masy innych obywateli – zainteresowanie ze strony służb specjalnych, zarzuty o „żydowski, burżuazyjny nacjonalizm” a wreszcie więzienie. Ale także tam nastąpiło spotkanie, które najprawdopodobniej zadecydowało o całej życiowej drodze Weinberga, mającego, jak się okazało niebywałe szczęście do protektorów. Tym największym został Dymitr Szostakowicz i jego wpływ na twórczość pupila był olbrzymi, chociaż zetknęłam się też z opinią, że przeceniany.
Dziś chcę zainteresować Państwa ostatnią operą  Weiberga – „Idiotą”. Napisana w roku 1985 długo czekała na premierę, która odbyła się sześć lat później w Moskwie, jednak w okrojonej wersji i uszczuplonej instrumentacji. Wystawiono ją jeszcze, podobnie okaleczoną w 2008 i wreszcie nadszedł czas na prawdziwą prapremierę pełnej wersji – pokazał ją w 2013 Nationaltheater Mannheim. Dwa spektakle ze stycznia 2014 nagrała niewielka firma fonograficzna PanClassics udostępniając w ten sposób szerokiej publiczności to kompletnie nieznane dzieło. Muszę przyznać, że kiedy pierwszy raz usłyszałam o jego istnieniu popadłam w silną konsternację nie bardzo potrafiąc sobie wyobrazić przetransponowanie powieści Dostojewskiego na język opery. Dziś jestem już po kilkakrotnym przesłuchaniu i wiem, że jednak można i jakkolwiek rezultatu nie nazwałabym arcydziełem, to rzeczą wartą ocalenia od zapomnienia i więcej – utrwalenia w powszechnym repertuarze na pewno tak. Librecista Aleksander Miedwiediew stanął przed bardzo trudnym zadaniem – musiał nie tylko wydatnie ograniczyć wątki oraz ilość postaci zaludniających obszerną książkę, ale też przekazać jej ideę, co już stanowi cel karkołomny. Czy to się udało? Biorąc pod uwagę tej idei niejednoznaczność można stwierdzić, że w pewnym stopniu tak. Libretto składa się w dużej części z fragmentów oryginalnego tekstu Dostojewskiego połączonych cząstkami dopisanymi a także cytatami z innych utworów. W centrum uwagi mamy trójkę bohaterów – księcia Myszkina, Nastasję Filipowną i Rogożyna, ale towarzyszy im dziewięć postaci drugoplanowych  (niektóre z nich mają całkiem sporo do zaśpiewania). Tym, co jako pierwsze „rzuca się w uszy” w partyturze jest masywna orkiestracja wymagająca dużego składu muzyków i nieuniknione reminiscencje szostakowiczowskie (nie trzeba znać biografii Weinberga, żeby je dostrzec). No i oczywiście błogosławiony fakt, że dzieło powstałe zaledwie 25 lat temu napisane zostało w systemie tonalnym. Słuchając go, nawet przy fragmentach głośnych i dramatycznych nie ma się przykrego wrażenia bycia atakowanym przez dźwięk przenikliwie agresywny. A są tu też momenty liryczne, zawierające w sobie emocje i napięcia które nie wymagają rozbuchanej orkiestry.  Oczywiście nie znaczy to iż byśmy mieli do czynienia z melodyjnością sensu stricte, ale jakiś jej rodzaj z pewnością jest.  Nie brak też epizodu iście komediowego z tanecznym wręcz  towarzyszeniem fortepianu solo (odezwała się pierwsza miłość kompozytora?), z rozwojem sceny dołączają do niego niepokojące akordy orkiestrowe i wszystko nabiera dramatycznego charakteru. Nie ma tradycyjnie rozumianych numerów, bohaterowie wygłaszają krótsze czy dłuższe monologi, które przypominają arie lub ariosa. Trudno mi oceniać wartość całości, na temat której nie ma zgodności wśród profesjonalistów, ale mogę powiedzieć, że mnie się ta opera podoba.  I zetknięcie z nią sprawiło mi dużo radości. Była by ona oczywiście pełniejsza, gdyby zapis spektaklu utrwalono na DVD, ale cieszę się z tego, co mam. Prowadzący orkiestrę z Mannheim Thomas Sanderling zrobił co mógł, aby oddać sprawiedliwość tej pięknej partyturze, ale nie zapanował nad dynamiką dźwięku i głosy solistów były za często zagłuszane.  A szkoda, bo obsada zasłużyła na pochwały i na to, aby być słyszaną. Rola tytułowa jest z tych morderczych i Juhan Tralla wykonał ją w sposób godny podziwu – jasny, silniejszy niż mogło by się wydawać tenor (w wypadku Myszkina ten typ głosu narzuca się jako oczywisty) nie pokonuje trudności bez wysiłku, ale dodaje to postaci niezbędnego dramatyzmu w niczym nie zakłócając przyjemności słuchania. Steven Scheschareg  (Rogożyn) i jego ciemny, gęsty baryton (bardziej to brzmi jak bas-baryton) stanowi dla niego doskonały kontrast. Ludmila Slepneva  (Nastasja Filipowna) dysponuje dużym sopranem spinto, może niekoniecznie zalecającym się pięknem barwy, ale doskonałym zrozumieniem tego co i po co śpiewa  - na pewno. Ponieważ właściwie wszyscy śpiewacy zasłużyli solidnie na komplementy wymienię tylko kilka nazwisk z satysfakcją odnotowując obecność wśród nich polskich – Elżbiety Ardam i Bartosza Urbanowicza jako Jepanczynów . Także Anne-Theresa Møller jako Agłaja,   Tamara Banješević  - Aleksandra i  Lars Møller  - Lebiediew   bardzo mi się podobali. Jak z tego widać obsada bez jednego powszechnie znanego nazwiska okazała się dużo lepsza niż niejedna napakowana gwiazdami.        
Na koniec, poza najszczerszą zachętą do posłuchania tego niezwykłego dzieła – i to nie tylko, choć może przede wszystkim dla wielbicieli Dostojewskiego – drobna uwaga. Nie mając do dyspozycji obrazu warto przynajmniej po raz pierwszy słuchać z tekstem libretta w ręku, zwłaszcza, jeśli się nie zna rosyjskiego. Książeczka dołączona do płyt zawiera angielskie i francuskie tłumaczenie.

I jeszcze jedno – nie bójmy się opery współczesnej. Nie zawsze jest to zbiór kakofonicznych, agresywnych dźwięków przed którymi ma się ochotę uciec jak najdalej. Czasem przecież trzeba zmienić muzyczną dietę chociaż  na chwilę. Może nowe nie zasmakuje, ale zaryzykować warto aby bezpiecznie wrócić do swego świata!






3 komentarze:

  1. Poszukam, dziękuję za rekomendację!
    "Rusałka" na DVD ukaże się jesienią z okazji 60. rocznicy powstania ON - wiadomość od miłych Pań z Biura Obsługi Widza.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo za tę dobrą wiadomość. Mam nadzieję, że da się kupić przez internet.

    OdpowiedzUsuń