środa, 1 czerwca 2016

Nadmiar Shakespeare'a w Berliozie - „Béatrice i Bénédict” w La Monnaie



Jak się uchronić przed reżyserem, który ewidentnie nie lubi inscenizowanego dzieła czując się znacznie mądrzejszym od jego autora? Takie właśnie, ze wszech miar słuszne pytanie zadał zdesperowany recenzent po premierze „Béatrice i Bénédicta” w La Monnaie – De Munt.  I chciałoby się odpowiedzieć, że to rola dyrekcji teatru, bo nieszczęsny widz może tylko zaprotestować wychodząc, co i tak na nikim wrażenia nie zrobi (za bilet już zapłacił, prawda?). Mnie, po telewizyjnej transmisji wydarzenia pozostaje tylko przyłączyć się do pytającego. Żal w tym wypadku tym większy, że Richard Brunel  „poprawił” utwór grywany niezbyt często i pewna część widowni pomyśli, że tak ma być. Kto spektaklu nie widział, mógłby oponować twierdząc, że wina leży tu zasadniczo po stronie Berlioza. Pociął on „Wiele hałasu o nic” wypreparowując z niego pewne wątki i całkowicie oczyszczając z intrygi stanowiącej dramatu część zasadniczą. W ten sposób pozostał po jasnej stronie życia, bo w operze nie ma śladu całej historii z podłym spiskiem i nieszczęściem skrzywdzonej Hero. Tak więc ktoś mógłby stwierdzić – brawo reżyser przywracający Shakespeare’owi co jego. Brunel napisał dialogi na nowo by wprowadzić ten wątek, całkowicie w partyturze nieobecny na nowo i zainscenizować go po swojemu. I zupełnie nie przeszkadzało mu, że to, co się dzieje na scenie nijak nie współbrzmi z muzyką  a wręcz drastycznie się z nią rozjeżdża. Kiedy widzimy obrazy tragedii zaś w orkiestrze panuje radosny, słoneczny nastrój coś ewidentnie jest nie tak!  Można też reżyserowi zarzucić bolesny brak wyobraźni, bo popełnił on wszelkie możliwe i typowe grzechy regietheatru. Tak więc dostaliśmy brzydkie wnętrza (Anouk Dell'Aiera), zgrzebne kostiumy (Claire Risterucci),  ciemności a w warstwie fabularnej wojnę, przemoc i zawsze wątpliwą próbę podłączenia się do bieżących, palących kwestii, tym razem uchodźców. Nawet jedyny piękny w tej realizacji obraz – latającą pannę młodą – zawdzięczamy Chagallowi, ale dzięki i za małe przyjemności. Przyjemnością dużą i prawdziwą okazała się na szczęście warstwa muzyczna przedstawienia. Jérémie Rhorer poprowadził orkiestrę z młodzieńczą energią i wdziękiem znakomicie przy okazji uwypuklając liryczne fragmenty partytury – to także dzięki niemu słynny nokturn kończący pierwszy akt zabrzmiał tak płynnie i słodko. Śpiewacy stanęli na wysokości zadania z jednym wyjątkiem - Sébastien Droy nie okazał się atrakcyjnym wokalnie Bénédictem prezentując wymęczony, krótki w górze tenor , za to aktorsko był bez zarzutu. Stephanie d’Oustrac dysponuje dosyć wysokim, giętkim, połyskliwym mezzosopranem idealnym do roli Béatrice jak zawsze też  wniosła na scenę osobisty urok i temperament. Odkryciem okazała się dla mnie Eve-Maud Hubeaux jako Ursula – przepiękny, miękki, gęsty głos o przydymionej barwie i do tego w pakiecie świetne legato co w wypadku tej roli i udziału w nokturnowym duecie bardzo ważne. Na Anne-Catherine Gillet można liczyć zawsze, tak też się stało tym razem – mimo drobnych kłopotów z najwyższymi dźwiękami jej srebrzysty sopran stanowił doskonałe dopełnienie dwóch mezzosopranów. Właściwie wszyscy panowie oprócz bohatera tytułowego spisali się bardzo dobrze: Etienne Dupuis – Claudio, Frédéric Caton – Don Pedro, Sébastien Dutrieux – Don Juan, Pierre Barrat – Léonato, Lionel Hote – Samarone. I tylko szkoda radosnego, sielankowego nastroju , jaki podarował partyturze Berlioz. Żałuję tym bardziej, że było to moje pierwsze zetknięcie z tą operą na scenie, chociaż znam ją doskonale z nagrań, zwłaszcza tego pod batutą Barenboima i w fantastycznej obsadzie (Domingo, Cotrubas, Minton, Fischer-Dieskau). Tym bardziej czekam na „Béatrice i Bénédicta” w reżyserii Laurenta Pelly na tegorocznym festiwalu w Glyndebourne licząc na słoneczny, zabawny spektakl.
PS. Znów moje zamiary co do dzisiejszego posta były zupełnie inne. Ale po obejrzeniu  „Lohengrina” z Wiener Staatsoper  zaczęłam się poważnie zastanawiać co gorsze – spektakl, którego reżyser najmądrzejszy jest w całym świecie czy przedstawienie nie tylko brzydkie, ale też robiące wrażenie niezbyt szacownego zabytku nad którym unoszą się chmary moli, w dodatku kiepsko śpiewane (za to dobrze grane i dyrygowane). I nie potrafię na to pytanie dać odpowiedzi, bo to wybór z rodzaju tego między dżumą a cholerą. 





2 komentarze:

  1. Jak narzekać, to narzekać... Po "Rusałce" sprzed paru lat w La Monnaie, którą zamieniono na dramat w domu publicznym, mam jakąś awersję do tamtejszych produkcji. Zaś stwierdzenie o molach w Wiedniu jest bardzo trafne i można je odnieść nie tylko do Lohengrina ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. La Monnaie to rzeczywiście specyficzny teatr. A biedna "Rusałka" coś nie ma szczęścia, w BSO wystawiali ją jakow ersję historii Natashy Kampusch, z Wodnikiem napastującym seksualnie swoje córki i trzymającym je w wilgotnej piwnicy.

    OdpowiedzUsuń