Jak się uchronić przed reżyserem, który ewidentnie nie lubi
inscenizowanego dzieła czując się znacznie mądrzejszym od jego autora? Takie
właśnie, ze wszech miar słuszne pytanie zadał zdesperowany recenzent po
premierze „Béatrice i Bénédicta” w La Monnaie – De Munt. I chciałoby się odpowiedzieć, że to rola
dyrekcji teatru, bo nieszczęsny widz może tylko zaprotestować wychodząc, co i
tak na nikim wrażenia nie zrobi (za bilet już zapłacił, prawda?). Mnie, po
telewizyjnej transmisji wydarzenia pozostaje tylko przyłączyć się do
pytającego. Żal w tym wypadku tym większy, że Richard Brunel „poprawił” utwór grywany niezbyt często i
pewna część widowni pomyśli, że tak ma być. Kto spektaklu nie widział, mógłby
oponować twierdząc, że wina leży tu zasadniczo po stronie Berlioza. Pociął on
„Wiele hałasu o nic” wypreparowując z niego pewne wątki i całkowicie
oczyszczając z intrygi stanowiącej dramatu część zasadniczą. W ten sposób
pozostał po jasnej stronie życia, bo w operze nie ma śladu całej historii z
podłym spiskiem i nieszczęściem skrzywdzonej Hero. Tak więc ktoś mógłby
stwierdzić – brawo reżyser przywracający Shakespeare’owi co jego. Brunel
napisał dialogi na nowo by wprowadzić ten wątek, całkowicie w partyturze
nieobecny na nowo i zainscenizować go po swojemu. I zupełnie nie przeszkadzało
mu, że to, co się dzieje na scenie nijak nie współbrzmi z muzyką a wręcz drastycznie się z nią rozjeżdża.
Kiedy widzimy obrazy tragedii zaś w orkiestrze panuje radosny, słoneczny
nastrój coś ewidentnie jest nie tak! Można
też reżyserowi zarzucić bolesny brak wyobraźni, bo popełnił on wszelkie możliwe
i typowe grzechy regietheatru. Tak więc dostaliśmy brzydkie wnętrza (Anouk Dell'Aiera), zgrzebne kostiumy (Claire
Risterucci), ciemności a w
warstwie fabularnej wojnę, przemoc i zawsze wątpliwą próbę podłączenia się do
bieżących, palących kwestii, tym razem uchodźców. Nawet jedyny piękny w tej
realizacji obraz – latającą pannę młodą – zawdzięczamy Chagallowi, ale dzięki i
za małe przyjemności. Przyjemnością dużą i prawdziwą okazała się na szczęście
warstwa muzyczna przedstawienia. Jérémie Rhorer poprowadził
orkiestrę z młodzieńczą energią i wdziękiem znakomicie przy okazji uwypuklając
liryczne fragmenty partytury – to także dzięki niemu słynny nokturn kończący
pierwszy akt zabrzmiał tak płynnie i słodko. Śpiewacy stanęli na wysokości
zadania z jednym wyjątkiem - Sébastien Droy nie okazał
się atrakcyjnym wokalnie Bénédictem prezentując
wymęczony, krótki w górze tenor , za to aktorsko był bez zarzutu. Stephanie
d’Oustrac dysponuje dosyć wysokim, giętkim, połyskliwym mezzosopranem idealnym
do roli Béatrice jak zawsze też
wniosła na scenę osobisty urok i temperament. Odkryciem okazała się dla
mnie Eve-Maud Hubeaux jako Ursula – przepiękny, miękki, gęsty
głos o przydymionej barwie i do tego w pakiecie świetne legato co w wypadku tej
roli i udziału w nokturnowym duecie bardzo ważne. Na Anne-Catherine Gillet
można liczyć zawsze, tak też się stało tym razem – mimo drobnych kłopotów z
najwyższymi dźwiękami jej srebrzysty sopran stanowił doskonałe dopełnienie
dwóch mezzosopranów. Właściwie wszyscy panowie oprócz bohatera tytułowego
spisali się bardzo dobrze: Etienne Dupuis – Claudio, Frédéric Caton – Don
Pedro, Sébastien Dutrieux – Don Juan, Pierre Barrat – Léonato, Lionel Hote – Samarone. I tylko
szkoda radosnego, sielankowego nastroju , jaki podarował partyturze Berlioz.
Żałuję tym bardziej, że było to moje pierwsze zetknięcie z tą operą na scenie, chociaż
znam ją doskonale z nagrań, zwłaszcza tego pod batutą Barenboima i w
fantastycznej obsadzie (Domingo, Cotrubas, Minton, Fischer-Dieskau). Tym
bardziej czekam na „Béatrice i Bénédicta” w reżyserii Laurenta Pelly na
tegorocznym festiwalu w Glyndebourne licząc na słoneczny, zabawny spektakl.
PS. Znów moje zamiary co do dzisiejszego posta były zupełnie
inne. Ale po obejrzeniu „Lohengrina” z
Wiener Staatsoper zaczęłam się poważnie
zastanawiać co gorsze – spektakl, którego reżyser najmądrzejszy jest w całym
świecie czy przedstawienie nie tylko brzydkie, ale też robiące wrażenie niezbyt
szacownego zabytku nad którym unoszą się chmary moli, w dodatku kiepsko
śpiewane (za to dobrze grane i dyrygowane). I nie potrafię na to pytanie dać
odpowiedzi, bo to wybór z rodzaju tego między dżumą a cholerą.
Jak narzekać, to narzekać... Po "Rusałce" sprzed paru lat w La Monnaie, którą zamieniono na dramat w domu publicznym, mam jakąś awersję do tamtejszych produkcji. Zaś stwierdzenie o molach w Wiedniu jest bardzo trafne i można je odnieść nie tylko do Lohengrina ;)
OdpowiedzUsuńLa Monnaie to rzeczywiście specyficzny teatr. A biedna "Rusałka" coś nie ma szczęścia, w BSO wystawiali ją jakow ersję historii Natashy Kampusch, z Wodnikiem napastującym seksualnie swoje córki i trzymającym je w wilgotnej piwnicy.
OdpowiedzUsuń