Naczytawszy
się o perturbacjach obsadowych w Teatro Liceu, które z oburzeniem relacjonował
autor znanego katalońskiego bloga operowego (wiązały się ze zmianą terminów
występów Joyce DiDonato) z niejaką ciekawością zasiadłam do oglądania
tamtejszego spektaklu „Capuleti i Montecchi”. Uczucie miłej ekscytacji minęło
po pierwszych minutach, kiedy okazało się, iż jest to ta sama, dziwaczna
inscenizacja, która cztery lata temu wprowadziła mnie w stan konsternacji gdy
wystawiała ją BSO. Prawie wszystko, co miałam wówczas do powiedzenia na jej
temat okazało się aktualne http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2012/07/capuleti-e-montecchi-bayerische.html, ale , jak wiadomo – „prawie” czyni wielką różnicę. Nadal wprawdzie nie
rozumiem o co chodzi z wdrapywaniem się Giulietty na przerośniętą umywalkę i
wykonywaniem na niej jej pierwszej arii i wciąż uważam, że pan Lacroix
zdecydowanie nie lubi kobiet, skoro ubrał bohaterkę arcyromansu w strój tak
bardzo zaburzający proporcje sylwetki. Ale w Barcelonie zrobiono to, co umknęło w Monachium, rzecz w tej
historii absolutnie zasadniczą – emocjonalny, silny związek Romea i Giulietty
stał się oczywisty, mimo abstrakcyjnego środowiska w jakim całą historię
rozegrano i mimo wad libretta. Wyłączną zasługę w tej sprawie należy przypisać
wykonawczyniom ról głównych – Patrizii Ciofi i Joyce DiDonato (nie wiem, jak
wypadły Elena Siurina i Silvia Tro Santa Fe). O zaletach wykonawstwa Amerykanki
pisałam wielokrotnie: piękna barwa głosu, akuratność stylistyczna i przede
wszystkim dogłębne zrozumienie co i po co się śpiewa. Te właśnie cechy
powodują, iż nawet jeżeli DiDonato zdarzy się na moment oddalić od idealnej
intonacji czy zabrzmieć za ostro słucha się jej z dużą przyjemnością i
satysfakcją. Patrizia Ciofi jest jedną z (obawiam się) ostatnich prawdziwych
belcancistek naszych czasów i w jej sprawie pewnie nigdy obiektywna nie będę.
Podoba mi się w jej sztuce wokalnej wszystko, nawet to, co niektórzy ganią,
czyli specyficzna barwa. Od Ciofi wdzięczny słuchacz dostaje pełny pakiet:
przekaz emocjonalny nie zaciera maestrii
stylistycznej. I kiedy sobie przypominam, że tzw. profesjonaliści za wzór
belcanta stawiają Dianę Damrau ogarnia mnie gniew i smutek.
Obejrzyjcie
„Capuletich i Montecchich” z Liceu, mimo absurdalnej produkcji, poprawnego
zaledwie dyrygowania Riccarda Frizzy i bardzo kiepskiego dnia, jaki
najwyraźniej miał Antonino Siragusa. Dla tych dwóch pań warto.
Muszę
przyznać, że ostatnio mocno zniechęciłam się do przedstawień Wiener Staatsoper,
które znacznie lepiej wyglądają na papierze, niż w rzeczywistości. Zazwyczaj
wiekowe i wyprodukowane jak najmniejszym kosztem nie mogą warstwą
inscenizacyjną nikogo skusić (chociaż są wyjątki) zaś jeśli do tego trafi się słabsza
forma dyrygenta lub/i śpiewaków, nawet tych otoczonych nimbem słusznej chwały
co przy masówce przez ten teatr uprawianej zdarza się często – następuje
katastrofa. Do „Don Carlosa” z Wiednia usiadłam nastrojona podejrzliwie,
zwłaszcza, że nazwisko Ramóna Vargasa w partii tytułowej i Béatrice Uria-Monzon jako Eboli nie obiecywały uszom nadzwyczajnej
rozkoszy. Ale czy mogłam przegapić tercet Harteros- Tézier -Pape, nawet w rolach znanych mi bezpośrednio ze sceny? Nie, za nic!
Jeśli chodzi o samą produkcję wszystko się zgadza – tanio i nudno. Scenografia bardzo
oszczędna, jakieś rekwizyty usiłują zarysować sytuację sceniczną, kostiumy są
rodem z końca dziewiętnastego wieku (?), ale możliwie mało charakterystyczne
(żeby można było wykorzystać w czymś innym?). Czyli miejscowy standard. A rzecz
miała premierę w 2012 roku, czyli jak na WS nie tak dawno – reżyser Daniele
Abbado i jego team realizacyjny najwyraźniej przystosowali się do miejscowych
warunków. Dodatkowo Ramón
Vargas jest scenicznie nieudolny (taki
był zawsze) i chociaż się stara jak może nic z tych wysiłków nie wynika. Można
by oczywiście przejść nad tym do porządku, gdyby dobrze śpiewał, ale niestety nie – od dawna
już ten sympatyczny skądinąd artysta utracił dźwięczność głosu a partia Carlosa
stanowczo przekracza możliwości tenora lirycznego. Górne dźwięki., wypychane
siłowo brzmiały źle, w sposób krańcowo napięty. Dopiero w końcowym duecie
Vargas przypomniał mi jak pięknie potrafił niegdyś kształtować frazę jako
specjalista od Mozarta. Béatrice Uria-Monzon to zupełnie inny przypadek,
chociaż też wydaje się, że wykonuje rolę nie dla siebie. BUM, śpiewaczka
kompetentna nie popełnia stylistycznych faux pas, brakuje jej trochę
uwodzicielskiego aksamitu w głosie, którego partia Eboli bardzo potrzebuje.
Anja Harteros niestety nie była 2
czerwca w dobrej formie, jej sopran nabrał ostatnio metaliczno-gorzkich tonów
(jakoś nie umiem inaczej wyrazić swoich
odczuć) i pojawiło się w nim dziwne, gęste, drobne vibrato. A jednak na
szczęście niebiańskie piana nadal są na miejscu, jak również ów tajemniczy
element właściwy tylko Harteros, momentami przenoszący słuchacza w sferę
metafizyczną. Ludovic Tézier nie wykreował
ciekawej postaci scenicznej, należy on do tych, co potrzebują wydatnego
reżyserskiego wsparcia którego nie otrzymał.
Ale wokalnie był świetny i w tym sensie jego kreacja okazała się jedną z
dwóch najmocniejszych owego wieczoru. Drugą, czego się oczywiście spodziewałam
stworzył René Pape i tu oszczędzę Państwu stopniowania przymiotników - jako Filip II jest on obecnie
niedościgniony. Marco Armiliato nie wykazał się szczególną finezją w
prowadzeniu orkiestry, ale też i nie popełnił żadnych szczególnych grzechów
przeciw partyturze. Orkiestra bywa zazwyczaj mocną stroną wiedeńskich
przedstawień i tak też się stało tym razem.
Zgadzam się z Tobą, Papageno, odnośnie "I Capuleti". Niby są w tej inscenizacji Wincenta Boussarda (zdolnego przecież realizatora) momenty poetyckie i ładne wizualnie, ale fragmenty z umywalką plus kieca jaką słynny projektant obdarował Julię kładą się dużym cieniem na ew. walorach.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą jeśli idzie o Ciofi. To z pewnością najwybitniejsza belcancistka w jej pokoleniu a promowanie w tym repertuarze D.Damrau czy nieco wcześniej N.Dessay nie świadczy raczej dobrze o niektórych osobach mających wpływ na kształtowanie opinii.
Dużej chemii artystycznej pomiędzy DiDonato i Ciofi zawdzięczamy fakt, że ze wszystkich prezentacji tej produkcji (Monachium, San Francisco i ostatnio Barcelona) ta była zdecydowanie najlepsza. Spektakl nagrał kanał Mezzo więc pewnie pojawi się on wkrótce w tv.
Nie widziałam wersji z San Francisco. Chciałabym tam teraz być, pojutrze premiera "Don Carlosa" z Fabiano i Kwietniem.
OdpowiedzUsuńPapageno,
OdpowiedzUsuńpo przeczytaniu wpisu nasunęło mi się takie oto pytanie:
co jest lepsze: uprawiana przez Wiener Staatsoper masówka czy operowe eventy w TWON - premiera + kilka (3 -5) spektakli po premierze, po których z reguły przedstawienie już nie wraca do repertuaru.
Jola
Jolu, ani jedno, ani drugie nie jest dla opery dobre.Poza tymi skrajnościami są inne, normalne teatry także u nas.
OdpowiedzUsuńPoszedłem sobie wczoraj na I Capuleti e i Montecchi do opery wrocławskiej. I, mimo kilku "ale", doszedłem do wniosku że niedzielę palmową mogę uznać za udaną.
OdpowiedzUsuńTe kilka "ale" dotyczyło sfery wizualnej dzieła. Osadzonego w jakichś łowiecko-bawarskich klimatach, mniej więcej współcześnie. Dodatkowo reżyser zaznaczył kochanków na rudo. Chyba żeby się profanom nie myliło.
Ale pod względem muzycznym podobało mi sie :)
Wieczór skradła Pani Aleksandra Opała w roli Romea. Mam kilka nagrań tej opery. Z Netrebko i Garancą, Baltsą i Gruberową oraz mniej znane rzymskie nagranie z Antoniettą Pastori i Fiorenzą Cossotto. Nasza wrocławska mezzosopranistka naprawdę nie musi się im kłaniać pierwsza.
Hanna Sosnowska jako Julia również mogła się podobać. Co prawda, w moim odczuciu, była nieco bardziej nieszczęśliwa niż zakochana ale to kwestia wyboru interpretacji która komuś innemu może się wydać bardziej właściwą.
No i specjalne oklaski ode mnie dla Tomasza Rudnickiego w roli Lorenza. Był wyśmienity aktorsko; diaboliczny, niepokojący, chciałoby się rzec - szekspirowski :)
Nie jestem znawcą a jedynie miłośnikiem. Nie mnie oceniać czy jakość tej inscenizacji. Natomiast wiem że mi się podobało (a nie zawsze mi się podoba) i mam nadzieję że może i inni spędzą miłe chwile na tym przedstawieniu.
PS. @Papagena.
Jeżeli mój wpis przekroczył akceptowalne ramy komentarza to więcej nie będę. Ale Twój blog to chyba jedyne żywe miejsce o tematyce operowej.
Niczego nie przekroczył, jestem wdzięczna za doniesienia z polskich teatrów.Ostatnio z przyczyn zdrowotnych mam problem z mobilnością, więc tym bardziej. Za to zazdroszczę Wrocławiowi, że wystawia się tam "C i M",bo to jest rzecz, której u siebie, przynajmniej za dyrekcji p. Dąbrowskiego i Trelińskiego na pewno nie usłyszę. Dziękuje za podrzucenie mi nowych dla mnie nazwisk do obserwacji, nie znałam dotąd tych śpiewaków.Pozdrawiam serdecznie.
Usuń