Nie należę do grona
wyznawców Richarda z Bayreuth (tak jest, Wagner to religia). Takie wyznanie
jest koniecznym wstępem do następnego – nigdy, mimo długich lat peregrynacji po
operowym światku nie widziałam na scenie „Tristana i Izoldy”. Dla polskich odbiorców
to nic dziwnego, u nas tej arcyopery się nie grywa. Nie mamy przede wszystkim
sił wykonawczych, aby całość wystawić, ale też odpowiednich finansów aby za to
zapłacić innym. Przynajmniej tak było za mojej pamięci w moim mieście, gdzie
„Tristan” miał krajową prapremierę w
1921 roku. Po wojnie był jeszcze spektakl poznański w 1968. I wszystko.
Siłą rzeczy w ojczyźnie nie miałam szans, a kiedy uda mi się wysupłać gotówkę
na podróż do ROH czy BSO to pretekstem do wyjazdu nie są raczej dzieła Wagnera.
Tak więc wszystkie moje spotkania z „Tristanem i Izoldą” musiały się odbyć
za pośrednictwem CD i DVD, co przecież nieco przypomina lizanie cukierka przez
papierek. I tak dotrwałam w stanie swoistego nietknięcia do lat obecnych,
niestety znacznie bardziej dorosłych niż bym chciała. A teraz, dzięki szalonemu
w tych warunkach zbiegowi okoliczności miałam okazję dwukrotnie w ciągu
dziewięciu dni podziwiać dzieło na żywo – w wersji koncertowej w Filharmonii
Narodowej i pełnospektaklowej w TWON i myślę, że to doświadczenie dzieliło ze
mną wielu krajowych melomanów. Cieszyłam
się nie tylko z tego, że orkiestry, dyrygenci i obsady były całkowicie
różne, ale także z kolejności zdarzeń, bo koncert stał się w ten sposób niejako
przygotowaniem do spektaklu (a także do „wystawienia go” na początek we własnej
głowie, przy zamkniętych oczach i bacznie nastawionych uszach). Niestety radość
okazała się przedwczesna, bo orkiestra FN pod batutą swego szefa, Jacka
Kaspszyka skutecznie mi ją zepsuła. Śpiewacy w partiach tytułowych Michael
Weinius i Jennifer Wilson byli nieźli, w
drugoplanowych Michelle Breedt i Tomasz Konieczny bardzo dobrzy. Tak więc do
Teatru Wielkiego trafiłam nieusatysfakcjonowana i pełna obaw związanych głównie
z Jayem Hunterem Morrisem, pamiętanym z nowojorskiego „Ringu” , gdzie był dosyć
okropnym Siegfriedem. A także mocno zniesmaczona konferencją dotyczącą nowego
sezonu Opery Narodowej, gdzie zaprezentowano takie samozadowolenie, że nawet
politycy mogliby go pozazdrościć. A czy jest z czego być tak dumnym? Z
warszawskiego wystawienia „Tristana i Izoldy” raczej nie. Zacznijmy nietypowo –
od książeczki programowej i stron poświęconych Mariuszowi Trelińskiemu, bo one
doskonale obrazują sytuację w teatrze. Tekst jest długi, ale najważniejszym w
nim zdaniem wydało mi się to cytujące wypowiedź, iż każdy reżyserowany spektakl
związany jest ze zdarzeniami z jego życia, realnego lub duchowego. Czas, aby
ktoś wreszcie krzyknął : Panie Treliński, nic mnie pańskie życie, zewnętrzne
czy wewnętrzne nie obchodzi! W tym wypadku obchodzi mnie Wagner, któremu
zamordował pan arcydzieło i udowodnił, że nic z jego nieskomplikowanego w
gruncie rzeczy i wyjątkowo czytelnego przekazu Pan nie rozumie. A początek,
przynajmniej w warstwie obrazkowej, jedynej interesującej Trelińskiego nie
zapowiadał katastrofy. Współczesny statek z migającymi światłami radaru i
innych niezbędnych urządzeń sprawiał
wrażenie więzienia, ale czyż każdy okręt nim w pewnym sensie nie jest ? Podział przestrzeni na różne wnętrza
(luksusowa kabina Izoldy, mostek kapitański, pokład techniczny, metalowe schody
z boku) widzieliśmy już wielokrotnie, ostatnio w „Zamku Sinobrodego”, ale
spełnia on swoje zadanie. Także sposób poprowadzenia bohaterów nie budził
większych wątpliwości. Akt drugi wbrew tekstowi libretta rozgrywa się także na
okręcie ( mnie się to kojarzyło raczej z hipernowoczesną latarnią morską), co
nie zaburza w sposób szczególny logiki wydarzeń a wizualnie bywa atrakcyjne. I
tu docieramy do części finałowej, która zaciera wszelkie pozytywne wrażenia, które
miałam wcześniej. Na początek obrazek zgrany aż do granic banału – Tristan na
szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki. Dalej – wtręty typowo „trelińskie” :
obrazki z dzieciństwa bohatera, jakaś zniszczona chata, ojciec popełniający
samobójstwo (tu leży przyczyna odrzucenia i poczucia nieprzynależności pokonane
dopiero przez pojawienie się Izoldy). Aż w końcu – Tristan umiera, Izolda …
podcina sobie żyły wielkim nożem, ale najwyraźniej nieskutecznie . Potem mamy …
wojskowy pogrzeb z honorami, Izoldę ściągającą z trumny całun i wystrojoną w
odpowiednią, żałobną kreację. Izolda ustawia się w sporym oddaleniu od
katafalku i tyłem do niego a śpiewając gubi po kolei białe kalie trzymane w
rękach by wreszcie zastygnąć w półklęczącej pozycji. Liebestod jak malowanie.
Rozumiecie teraz mój atak furii? To uczucie, którego wolałabym nie doświadczyć
pogłębione horrorem wokalnym. Podobno reżyser zachwycony był Morrisem – jeśli
to prawda (wszelkie „podobno” należałoby zweryfikować, a ja nie mam takiej
możliwości) stanowi ostateczny dowód na upośledzenie słuchu w stopniu
absolutnie dyskwalifikującym człowieka zajmującego się operą. Złe wspomnienia z
„Ringu” to jest nic w porównaniu z tym, co zafundował nam ten śpiewak teraz –
wyszarzały, skrzekliwy głos, niemożność utrzymania się we właściwiej tonacji,
fałszowanie bezustanne. Na szczęście czasami było go kiepsko słychać. Rzeźnia
wokalna. Melanie Diener współczuję serdecznie – co też ona musiała odczuwać
towarzysząc takiemu Tristanowi mogę sobie tylko wyobrazić. Zwłaszcza, że sama
sprawiła mi miłą niespodziankę – brzmiała dobrze, momentami nawet znakomicie a
Liebestod , gdyby zamknąć oczy było piękne. Brangena – Michaela Selinger
wypadła przyzwoicie, ale to głos chyba trochę za lekki do tej roli. Kurvenal – Tómas
Tómasson nie pozostawił mi
dobrego wrażenia – żadnego porównania z Koniecznym. Postać króla Marka łączy mi
się nierozerwalnie z moim ukochanym artystą, René Pape i nikt nie jest w
stanie obecnie się z nim równać. Tym nie mniej Reinhard Hagen okazał się, od
strony wokalnej przynajmniej satysfakcjonujący (na pełną kreację nie dostał
szansy od reżysera). Bardzo ładnie zabrzmiał też liryczny tenor Zbigniewa Malaka. Orkiestra
Teatru Wielkiego pod ręką Stefana Soltesza trochę mi wynagrodziła groteskowe
porykiwania Morrisa . Nie wiem, jak to się dzieje, ale ten dyrygent jest
bodajże jedynym, który potrafi wziąć w
karby nasz zespół i zmusić go grania na poziomie. Nie jest to wprawdzie
najwyższy szczebel światowy, ale w wypadku tej orkiestry i takiej partytury
granie przyzwoite, a momentami nawet dobre stanowi potężne osiągnięcie. Pod
względem czysto instrumentalnym było zdecydowanie lepiej niż w FN.
Ogólnie rzecz biorąc
– szkoda. Przykra jest porażka Trelińskiego, która zresztą wynika po części ze
współczesnej drabinki wartości - „liczę
się ja i moje”, przejmowanie się twórcą na którym żerujemy to tylko przejaw
filisterskiej mentalności i słabości. Przykre także, iż operą zajmuje się ktoś,
kto najwyraźniej nie słyszy, albo to, co słyszy go nie interesuje. Żal
zmarnowanej szansy. I nie jest to kwestia „mody na narzekanie na Trelińskiego”
jak napisał pewien krytyk, tylko choroby toczącej, obawiam się cały światek
operowy, w którym prawo do twórczej interpretacji zastąpiono prawem do
reżyserskiego „hulaj dusza, piekła nie ma”. W premierowy wieczór całym sercem
zgadzałam się z widownią Teatru Wielkiego, owacyjnie przyjmującą Stefana
Soltesza i orkiestrę oraz szczerze oklaskującą Melanie Diener i Michaelę
Selinger, natomiast buczącą na widok dyrektora artystycznego. Nie buczałam, bo w takich wypadkach wolę opuścić dłonie, ale w gardle świerzbiło.
Bardzo podobne wrażenia. Tyle tylko, że mnie ta muzyka tak się podobała, że nawet nie miałam ochoty "źlić" się na JHM. Kiedy zaczął śpiewać, pomyślałam sobie: "A to głos iście wagnerowski" ;) - tak sobie niestety wyobrażam skutki wykonywania utworów tego kompozytora. Wiem, zapewne stereotypowo.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Wagner w końcu Panią pochłonął :)
UsuńZapraszam w grudniu do Poznania - w Filharmonii będzie koncertowe wykonanie pierwszego aktu Walkirii pod Minkowskim.
A na Tristana wybieram się w sobotę, choć przeczytane dotychczas recenzje nie nastrajają pozytywnie.
Pozdrawiam
Drusilla
Acha, trochę to trwało:)
UsuńDziękuję za podpowiedź - sprawdziłam, na stronie Filharmonii nie ma jeszcze tego koncertu albo może ja nie widzę... Za to zauważyłam, że będzie Kate Liu! Muszę wybrać się koniecznie do Poznania, a przy okazji może wypijemy jakąś kawkę?:)
Co do "Tristana i Izoldy", myślę, że w moim przypadku plusem było to, że nie mam właściwie żadnych porównań. Nie wiem czy jeszcze raz wybrałabym się na ten spektakl, bo jest bardzo mroczny, ale dla mnie interesujący. Było też sporo naprawdę ładnego śpiewania.
Plan Filharmonii na nowy sezon jest tutaj: http://www.filharmoniapoznanska.pl/wp-content/uploads/2016/06/Sezon-2016_2017.pdf
UsuńA kawkę jak najbardziej, bardzo chętnie :)
Drusilla
O, świetnie! 2.12.2016, dobry termin. Jakoś się znajdziemy :)
UsuńMój ukochany tenor wagnerowski Lauritz Melchior śpiewał Tristana w ciągu długiej kariery ... 223 razy. Nie zaszkodziło mu.JHM najzwyczajniej jest bezczelny porywając się na coś, czego nigdy nie był i nie będzie w stanie wykonać w sposób chociażby tylko nie przynoszący wstydu.Domingo nagrał Tristana z Niną Stemme, ale nigdy nie próbował go na scenie. Jeśli masz ochotę, posłuchaj tego https://www.youtube.com/watch?v=98Vgf4IfPzI - to jest "Tristan" sprzed dwóch miesięcy ze Stuartem Skeletonem, chyba najlepszym wykonawcą tej roli współcześnie. A inscenizacja Trelińskiego Ci się podobała?
OdpowiedzUsuńPosłucham, dzięki.
Usuń"Tristana i Izoladę" odbieram jako część cyklu Trelińskiego poświęconego światłu i ciemności. Ciąg dalszy "Jolanty" i "Zamku Sinobrodego". Podobało mi się, nie mam pretensji o powtórzenia różnych chwytów dramaturgicznych i scenograficznych. Widzę w tym sens.
Papageno,
OdpowiedzUsuńw pełni podzielam Twoją opinię dotyczącą zawartości książek programowych TWON i w ramach protestu nie kupuję ich od dłuższego czasu. "Tristana i Izoldy" w TWON nie widziałam, ale w październiku wybieram się transmisję z MET.
Jola
Dobra decyzja, Jolu. Będą tam Skelton i Stemme. Po premierze w TW Gelb powiedział dyplomatycznie, że "Nad pewnymi pomysłami będziemy jeszcze pracować". Mam nadzieję, że to dotyczy trzeciego aktu, a zwłaszcza finału.W Met Treliński nie może się rządzić jak chce, zbyt mu na tej pracy zależy.
Usuń