wtorek, 9 kwietnia 2019

Netrebko, Kaufmann i "Moc przeznaczenia"



Operowy światek z utęsknieniem i w napięciu czekał na dzień, w którym najpopularniejsza współczesna sopranistka i najsławniejszy tenor po raz drugi w karierze zaśpiewają w jednym spektaklu. Jak dotąd zdarzyło im się wystąpić razem jedenaście lat temu również w dziele Verdiego  - „Traviacie” i też w Londynie (po drodze był jeszcze berliński koncert  w 2013, ale to zupełnie inna bajka). Kiedy dzielili scenę jako Violetta i Alfredo  sytuacja wyglądała jednak inaczej niż dziś – zarówno Anna Netrebko jak Jonas Kaufmann cieszyli się już wówczas wysoką pozycją, ale żadne z nich nie miało jeszcze takich legionów wielbicieli jak obecnie (żeby powiedzieć prawdę także sporych ilości zajadłych krytyków). Najprostszym miernikiem atrakcyjności tej pary dla odbiorców są ceny biletów na „Moc przeznaczenia” z ich udziałem – w drugim obiegu osiągały one 4500 funtów! I chętni byli. Im bardziej zaś termin premiery się zbliżał, tym intensywniej szalał internetowy młyn plotek, fałszywych doniesień i domysłów. Netrebko, która miała w partii Leonory debiutować przybyła do Londynu dosyć wcześnie, za to Jonas Kaufmann swoją rolę mający już ośpiewaną wręcz przeciwnie. W sieci pojawiło się jego zdjęcie z Antonio Pappano, sugerujące że tenor jest dopiero na etapie prób z fortepianem i może nie zdążyć. Kiedy wyjaśniło się, że fotka pochodzi sprzed dwóch lat, znaleziono inne powody do siania grozy – wszak świeżemu żonkosiowi urodziło się właśnie czwarte dziecię i na pewno zostanie on w domu by cieszyć się nowym ojcostwem. Oczywiście wszystkie te typowe  strachy i szeptane donosy nie znalazły potwierdzenia i nie tylko premiera, ale i późniejsze, przewidziane kontraktami przedstawienia odbyły się bez przeszkód. Na ten przydługi wstęp pozwoliłam sobie aby przypomnieć jak wyśrubowane były oczekiwania publiczności związane z wystawieniem najrzadziej grywanego dojrzałego dzieła Verdiego w ROH. Moje także, i nie tylko dlatego, że bardzo lubię tę operę i pomimo jej niedoskonałości uważam za jedno z najpiękniejszych świadectw geniuszu mistrza. Produkcja Christofa Loy przywędrowała do Londynu z Amsterdamu i jest dla tego reżysera dosyć typowa – nie ma w niej niczego nowego czy inspirującego, ale też w zasadzie, mimo  obowiązkowej zmiany czasu akcji niczego obrazoburczego. Są za to małe prowokacje i grzeszki nieodłączne dla regietheatru, ale nie z rodzaju tych każących z obrzydzenia odwracać oczy od sceny. Nie oparł się Loy paskudnemu zwyczajowi zagadywania uwertury , dostajemy w niej prolog do późniejszych wydarzeń z trójką protagonistów w wieku dziecięcym. Carlos już wtedy popatruje złym wzrokiem na komitywę Alvara i Leonory ci zaś przyjmują pozę znaną z licznych dzieł sztuki jako pieta. Tylko dlaczego Alvaro , opisywany przez libretto jako smagły i ciemnowłosy świeci czupryną bardzo blond i jest najwyraźniej sporo od swej przyszłej bogdanki młodszy? Potem akcja rozwija się w miarę sensownie, chociaż chwyt z tylną projekcją ukazującą to, co ma nastąpić za chwilę nosi znamiona  łopatologii. I tak do końcówki drugiego aktu, gdzie Leonora, przed chwilą jeszcze w męskim przebraniu pozbywa się go i błaga Ojca Gwardiana o schronienie odziana  w … nocną koszulę, tę samą, w której uciekała z domu. Po czym znów zostaje upozowana na Matkę Boską. Ale o co chodzi? Na szczęście akt trzeci i czwarty nie odbiega drastycznie od tekstu, chociaż o szczegóły można się spierać. Sam finał nie ma miejsca w górskiej pustelni Leonory, protagoniści powracają tam, gdzie się ich historia zaczęła – do rezydencji Vargasów. Mimo niezgodności z oryginałem ma to sens. W roli klamry spinającej wszystko, co się zdarzyło widzimy Alvara i Leonorę znów upozowanych w formie piety. W sumie – ta produkcja nie jest tak boleśnie daleka od libretta ani tak niemądra, jak np. to co pokazano nam w Monachium, tyle, że do natychmiastowego zapomnienia. Po kilku dniach od obejrzenia transmisji już szczegóły inscenizacyjne zacierają mi się w pamięci. Na szczęście tym, co wspominać będę pewnie jeszcze długo okazała się, zgodnie z przewidywaniami strona muzyczna. Nie padłam na kolana, jak niektórzy krytycy i fani, ale poczułam się usatysfakcjonowana  w wysokim stopniu. Nie w pełni – do tego zabrakło mi dobrej Preziosilli. To rola z gatunku karkołomnych: niby nie pierwszoplanowa, ale napisana tak, że wymaga śpiewaczki o kolosalnych możliwościach. Wokalnie Preziosilla brzmi czasem jak siostrzyca Ulriki a momentami podśpiewuje sobie leciutko niczym Oscar. Trzeba doskonale panować nad głosem, żeby te, czasem bardzo szybkie zmiany rejestrów udały się od strony czysto technicznej, ale także by nie sprawiały wrażenia wykonywanych przez kilka różnych osób. Veronicę Simeoni podziwiałam niedawno we florenckiej „Faworycie” i tam była świetna, ale Preziosilla  przerasta jej możliwości. Najlepiej wypadły w jej interpretacji sceny … taneczne – artystka ma ku temu talent, temperament i umiejętności, a także ponętną fizyczność (kostium arabskiej hurysy pozwalał ją docenić), ale głos brzmiał cienko a z wysiłku ostro i krzykliwie. Ufff, i już po negatywach. Alessandro Corbelli okazał się idealnym braciszkiem Melitone – baryton to może nie zalecający się szczególnym urokiem barwy, ale perfekcja techniczna połączona z talentem aktorskim nieporównane. Feruccio Furlanetto  czarował za to aksamitną głębią prawdziwego basso cantante i dał znakomitą kreację emanującego naturalnym autorytetem Ojca Gwardiana. Partia Leonory jest muzycznie niesłychanie efektowna, scenicznie znacznie mniej. Bohaterka właściwie po pierwszej scenie wyłącznie albo skarży się na swój los, albo modli. A na początku opery widz może dojść do wniosku, że całe nieszczęście w jej postawie „chciałabym, a boję się” . Na domiar złego cały akt pierwszy mógłby dla osób nieoswojonych z gatunkową konwencją stanowić powód do kpin  - amanci zamiast natychmiast znikać za kulisami zostają, bo muszą nam jeszcze wyśpiewać … jak szybko należy uciekać. No, ale jeśli ktoś nie potrafi przyjąć zasad z dobrodziejstwem inwentarza powinien się trzymać z daleka od opery. Anna Netrebko nie do końca przekonała mnie do aktorskiej strony swej partii, wydaje mi się, że  postacie mocniejsze lepiej leżą w jej emploi. Za to słuchałam z wielką przyjemnością ciesząc się niesłychanym bogactwem odcieni tego głosu i jego ciemną urodą . Trzeba też koniecznie powiedzieć, że Netrebko wykorzystała wszelkie swoje atuty wokalne,  a ma ich niemało – pięknie prowadziła kantylenę, typowo verdiowskie długie frazy nie sprawiały żadnego problemu, piana były bardzo dobre i tak można bez końca. Krótko mówiąc – czego nie dowyglądała, to dośpiewała – i to w operze sytuacja właściwa. Obu panów miałam okazję słyszeć jako Alvara i Carlosa na  żywo i potwierdzili niezapomniane wrażenia z Monachium. Poza wszelkimi innymi atutami Jonasa Kaufmanna i Ludovica Teziera mają oni znakomitą „chemię” i to zarówno pod względem scenicznym jak muzycznym, co akurat w „Mocy przeznaczenia” jest nie do przecenienia. Tezier wspaniale zagrał (bo, że zaśpiewał nie muszę chyba nikogo przekonywać) ziejącą żądzą krwi bestię. Don Carlos di Vargas to postać u Verdiego wyjątkowa – zazwyczaj wyposażał on swoje barytonowe czarne charaktery (oprócz Jago, ale tu się dało nic zrobić) w jakieś racje. Tu nawet honor rodu występuje jako usprawiedliwienie raczej, niż realna przyczyna nienawiści Carlosa. Tezier mistrzowsko przekazał całą obłudę swego bohatera, który samousprawiedliwia się łamiąc przysięgę daną umierającemu przyjacielowi. Dla mnie „Urna fatale” stanowiło jeden z kulminacyjnych punktów wieczoru, a kilka ich było. Jonas Kaufmann pojawił się już w pełni formy (a zdarza mu się długo rozgrzewać – nie tym razem), z pewną, mocną górą, ładnym dołem skali, ślicznym piano i minimalną ilością falsetu. Jemu z kolei role bohaterów zagubionych, nieszczęśliwych, melancholijnych wychodzą najlepiej, więc Alvarem kolejny raz okazał się idealnym. A jak zabrzmiały wszystkie cztery duety Alvara i Carlosa – delicje! Antonio Pappano, kochany w Londynie czym by nie dyrygował potwierdził swą pozycję najlepszego chyba w tym momencie specjalisty od muzyki włoskiej. Jak zazwyczaj uważnie towarzyszył swoim śpiewakom, jak zazwyczaj wybrał rozsądnie tempa niezbyt szybkie, a „Moc” łatwo zagonić , ale i nie rozwlekłe. Pappano przedłużył swój kontrakt, który miał się skończyć po bieżącym sezonie, niezależnie więc od perturbacji zewnętrznych stolica Wielkiej Brytanii przynajmniej operową przyszłość ma na kilka lat pewną.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz