poniedziałek, 29 września 2025

Sędziwa "Tosca" w Wiedniu

Miało być inaczej, zamierzałam zrecenzować „Otella” z Teatro Real. W miarę oglądania i słuchania poczucie, że jest to spektakl zupełnie nie dla mnie narastało aż wreszcie straciłam cierpliwość. Brian Jagde ryczał jak zwykle posługując się w dodatku dosyć koszmarną wymową włoską , Gabriele Viviani był poprawnym Jagonem, a to ostatnia rzecz, jakiej od tego bohatera oczekuję. Nie ze względu na nich włączyłam streaming, gdyby Asmik Grigorian mnie zachwyciła zostałabym pewnie przy transmisji, ale tak się nie stało. Na pocieszenie zafundowałam więc sobie „Toscę” z Wiener Staatsoper. Jest to jedna z najstarszych, jeśli nie najstarsza (nie wiem tego na pewno, to tylko moje przypuszczenie) produkcja w Europie pozostająca stale na scenie. Premiera odbyła się 3 kwietnia 1958 roku z Renatą Tebaldi w tytułowej roli a oglądane dziś przedstawienie miało numer sześćset sześćdziesiąty któryś! Reżyserki, Margarethe Wallmann nie ma z nami już od 33 lat, scenograf i projektant kostiumów Nicola Benois odszedł jeszcze wcześniej. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie poza tym, że można było się spodziewać klasycznego odczytania jednej z najpopularniejszych oper świata? Otóż okazało się, że ma i to dosyć zasadnicze. Wiedeński teatr albo przyoszczędził na rewitalizacji reżyserii, albo też nie pofatygował się umieścić jej autora w napisach. Muszę przyznać, iż bardzo mi wyglądało na to pierwsze, bo śpiewacy wyglądali jakby ich zostawiono samym sobie i każde z głównej trójki grało inaczej. Mimo scenografii prezentującej w pewnym nawiasie właściwe miejsca akcji i fabuły przeprowadzonej w idealnej zgodzie z librettem miałam silne wrażenie, że bohaterowie pochodzą z zupełnie różnych bajek. Ludovic Tézier pozbawiony wsparcie reżyserskiego powtórzył od strony wizualnej Scarpię z zupełnie innej produkcji. Elena Stikhina nie ma najwyraźniej temperamentu tygrysicy i to się w tych warunkach ujawniło w pełni. Jonathan Tetelman jest śpiewakiem jak właśnie z lat pięćdziesiątych – ma syndrom „patrzcie na mnie! na mnie!”, co się objawia zastyganiem w efektownych pozach koniecznie na środku sceny. To wszystko dałoby się skorygować, co mogłoby zaowocować lepszym porozumieniem między wykonawcami, a może i lepszą chemią między głównymi amantami, którzy wykonywali namiętne gesty, ale wyglądało to letnio. Troszkę się czepiam, ale i tak jest to wciąż produkcja, od której powinien zaczynać nieobeznany z operą w ogóle a „Toscą” w szczególe widz. Muzycznie było całkiem nieźle, ale dobre i to. Pier Giorgio Morandi poprowadził orkiestrę uwypuklając liryczną stronę partytury a gubiąc trochę dramatyczny aspekt supermelodramatu. Mając taką protagonistkę jak Stikhina należało jej pomóc w osiągnięciu efektu większego zróżnicowania roli. Sopranistka dysponuje ładnym głosem w odpowiednim rozmiarze, jest piękną kobietą więc wygląda świetnie ale wymaga wsparcia w aspekcie interpretacyjnym. Tu go nie dostała. Jej Cavaradossi, który od projektanta kostiumów otrzymał klasyczny dandy-look sprawiał wrażenie arystokraty skupionego na zewnętrznej elegancji, nie zaś rewolucjonisty i artysty w jednym. Tetelman śpiewał dobrze, ”Vittoria!” było dźwięczne i otwarte, pod względem czysto tenor wokalnym na pewno mógł się podobać, ale … nie wzruszył mnie ani przez chwilę, nawet w swej koronnej arii z trzeciego aktu. Tézier był Scarpią wyrafinowanym, pewnym głosowo. Ale jechał na autopilocie. Za to cała obsada drugoplanowa zdała egzamin – szczególnie Jusung Gabriel Park – Angelotti, Wolfgang Bankl - Zakrystianin i Devin Eatmon – Spoletta zrobili świetne wrażenie. Nie jest to „Tosca” godna zapamiętania, ale przynajmniej wykonana przyzwoicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz