sobota, 26 września 2020

Giulietta i Romeo umierają znów (w Martina Franca)


Długo się zbierałam, by przygotować ten tekst. Kosztował mnie nieco pracy i przedstawiam go Państwu dzisiaj całkiem zadowolona, że jednak się do niej wzięłam, mimo pełnej świadomości faktu, iż tego rodzaju posty nie cieszą się popularnością. Jeżeli jednak choć kilka osób zechce to przeczytać, a, kto wie, może z nich przynajmniej jedna sięgnąć po operę o której będzie mowa serdecznie się ucieszę. Jak się domyślacie opowiem o dziele i kompozytorze niemal całkiem zapomnianym. Po latach scenicznego niebytu wskrzeszono utwór na specjalizującym się w muzycznych wykopaliskach Festiwalu Doliny Itrii odbywającym się corocznie w Martina Franca.  I zapewniono mu tam godną oprawę, ale o szczegółach wykonawczych później. Na początek skupmy się na autorze. Nazywał się … no właśnie, i tu mamy pierwszy problem. O ile bowiem jako imię występuje raczej Nicola (chociaż zdarza się też Niccolo), to nazwisko może być zapisane jako Vaccai albo Vaccaj i obie te wersje spotkacie mniej więcej równie często. Dla potrzeb tego wpisu przyjmijmy, że obowiązuje Nicola Vaccai. Urodził się 15 marca 1790 i tylko z pozoru jest to typowa wiadomość encyklopedyczna bez szczególnego znaczenia. Przyjrzyjmy się zatem bliżej kalendarzowi i mapie. Oprócz daty przyjścia na świat bardzo w tym wypadku ważne okazuje się jego miejsce – miejscowość Tolentino w pobliżu Pesaro. Dlaczego? Niespełna 2 lata później (29 lutego, czyli pod tym samym znakiem Zodiaku – Ryby) i właśnie w Pesaro zobaczy świat Gioacchino Rossini. Wyobraźcie sobie czym musiało być całe życie twórcze w cieniu giganta (Rossini żył o 20 lat dłużej)! A były to czasy, w których opera stanowiła we Włoszech rozrywkę powszechną, jakiej oddawały się zarówno masy jak i możni. W związku z tym konkurencja była silna i bezwzględna, zwłaszcza, że na ten czas przypadł niezwykły wysyp talentów. Publika ówczesna miała wprawdzie do dyspozycji więcej teatrów niż dzisiejsza, ale jednak możliwości wystawiennicze miały swe ograniczenia.  Mniej więcej w tym samym czasie działali Paisiello (nauczyciel  Vaccaia), potem Mercadante, Donizetti, Pacini w końcu Bellini o mnóstwie innych, mniej popularnych, których spuścizna przepadła w mrokach dziejów nie wspominając. Nicola Vaccai za życia osiągnął pewien sukces  ale nie był on wielki ani trwały. Żadna z jego 17 oper nie przetrwała w powszechnym repertuarze do dziś, podobny los spotkał 4 balety. Za to zdarzyła się rzecz, której zapewne się nie spodziewał.  Wobec niezbyt oszałamiających dochodów z zasadniczej pracy kompozytorskiej zaczął uczyć śpiewu i lekcje owe, dotyczące różnych rodzajów głosu spisywać. Potem jego działalność pedagogiczna rozszerzyła się, jako, że w 1838 roku został dyrektorem konserwatorium w Mediolanie.  „Praktyczna metoda włoskiego śpiewu” Vaccaia przerwała i do dziś jest aktualnym, używanym podręcznikiem w tej dziedzinie. Na stronie PWM wciąż można sobie zafundować nowiutkie jej wydanie za jedyne 40 złotych, a w opisie czytamy Praktyczna metoda włoskiego śpiewu, obok ćwiczeń Concone'a i wokaliz Lütgena, jest podstawowym materiałem nauczania w pierwszym okresie studiów wokalnych w zakresie ornamentyki”. Opatrzność zaiste dziwnymi ścieżkami nas prowadzi… Dziś jednak przedmiotem mojego zainteresowania nie będą ćwiczenia wokalne, a ósma opera Vaccaia „Giulietta e Romeo”.  Temat, jak się wydaje znany jest wszystkim, ale nie do końca. Libretto Felice Romaniego powstało w oparciu o dwa teksty przedshakespearowskie : tragedię Luigiego Scevoli i powieść Luigiego da Porto. Co to oznacza? Różnice w fabule są całkiem spore a pisałam już o nich przy okazji „Capuletich i Montecchich” Belliniego. Pokrótce – bez żadnych wstępów trafiamy w sam środek akcji dowiadując się, iż Giulietta i Romeo są już namiętnie zakochaną parą a ich rody dzielą nie tylko różnice polityczne, ale też przeszła śmierć dziedzica Capuletich , zatem brata amantki z ręki amanta. Żadnych tajemnych ślubów, piastunek, Merkutiów itd. Za to kochankowie w tragicznym finale nie mijają się, ale mają chwilę na efektowne pożegnanie. Dlaczego zaś przywołać należy Belliniego? Bo to jest właściwie to samo libretto, i to u Vaccaia było wykorzystane po raz pierwszy. Potem wziął je na warsztat niejaki Emilio Torriani, w „Capuletich i Montecchich” zostało użyte po raz trzeci i ostatni. Z drobnymi różnicami – Bellini dopisał  scenę ostatecznej konfrontacji między Romeem a Tebaldem, skreślił zaś postać matki Giulietty pozostawiając jej tylko istotnego dla akcji ojca.  Dzieło Vaccaia i Romaniego miało swoją premierę 31 października 1825 w  mediolańskim Teatro Cannobiana i odniosło autentyczny sukces. Wędrowało później po świecie od Paryża i Londynu przez Meksyk  i Budapeszt aż do Lizbony i Hamburga nie licząc wielu miast włoskich. A potem … sami już wiecie. Jest jeszcze jedna ciekawostka, której przytoczenie stanowi niemal obowiązek, znajdziecie ją w prawie każdej wzmiance o dzisiejszym przedmiocie naszego zainteresowania. Mianowicie – w roku 1832, gdy w Bolonii wykonywano dzieło Belliniego słynna Maria Malibran śpiewająca Romea zarządziła zamianę finału oryginalnego na ten Vaccaia. Uważała po prostu, że on jest lepszy. W końcu dziewiętnastego wieku nad tą wersją smutnego losu Giulietty i Romea zapadła ciemność i cisza. Przerwano ją na chwilę w roku 1996 , kiedy wystawiła rzecz La Scala w skromnej obsadzie bez gwiazd (można zaleźć zapis na You Tubie, istnieje też płyta Bongiovanni). Oparto się wtedy na edycji krytycznej muzykolożki Ilarii Narici, z której korzystano także przy produkcji do której wreszcie dotarłam. 31 lipca 2018 „Giulietta i Romeo” Nicoli Vaccaia pojawiła przed Palazzo Ducale w Martina Franca i odbiorcy byli zachwyceni. Na jak długo? Kto wie… W każdym razie pozostanie po tym wydarzeniu satysfakcjonująca dokumentacja fonograficzna :album CD oraz DVD. Spektakle odbywające się w ramach Festiwalu Doliny Itrii wyglądają szczególnie – zawsze elementem dominującym dekoracji jest autentyczna ściana barokowego pałacu (zastanawiająco skromna jak na ten okres, ale zaczęła powstawać wcześniej, i jak to zazwyczaj w dziejach sędziwych budowli się dzieje była wielokrotnie przebudowywana). W repertuarze corocznie umieszcza się produkcję centralną – albo mniej znane dzieło wielkiego mistrza albo nawet rzecz już całkowicie zapomnianą. Specyficzne dla miejsca i cenne jest to, że nakłady na nią są godne najpopularniejszych i najbardziej dochodowych utworów. Albo i większe – czasem trzeba zacząć od żmudnych poszukiwań muzykologicznych, licznych wizyt w bibliotekach a czasem nawet równie trudnych działań rekonstrukcyjnych. Nie wszystkie znaleziska przetrwały w stanie kompletnym, niektóre mają braki, część zachowała się tylko jako wyciąg fortepianowy i trzeba dokonać instrumentacji. Realizatorzy dysponujący już materiałem wyjściowym nie żałują wysiłku – w Martina Franca inscenizacje są zazwyczaj robione „na bogato” , co nie znaczy staromodnie. Festiwal nie zaprasza wprawdzie supergwiazd śpiewaczych, ale artystów zdecydowanie wartych słuchania, którzy często powracają na tę imprezę. Relację z „Giulietty i Romea” wypada zacząć od tego co zobaczymy na wstępie, czyli scenografii. Alessia Colosso do autentycznego muru z tyłu dobudowała fragment z boku ze schodami prowadzącymi do otwartej przez większość akcji sypialni Giulietty. W scenach finałowych miejsce to zostanie zamknięte drzwiami z płonącym krzyżem na środku. Z drugiej strony mamy grób syna Capuletich.  W takiej, dosyć surowej przestrzeni doskonale prezentują się przepiękne kostiumy  (nie pochodzą z konkretnej epoki, raczej stanowią mieszankę od późnego średniowiecza do wieku dziewiętnastego). Zarówno ich projektant, Giuseppe Palella jak scenografka doskonale też grają światłem i barwą. Capuleti noszą się na czarno (z wyjątkiem Giulietty w drugim akcie), Romeo na biało. Mamy też girlandy kwiatów w złowieszczym kolorze zastygłej krwi i złocisto-pomarańczowe odblaski płomieni. Ciekawym pomysłem było też wprowadzenie na scenę „kamiennych” postaci, które uczynią teren wnętrzem grobowca. Patrzyłam na to wszystko z poczuciem satysfakcji estetycznej , ale nie tylko. Ta inscenizacja jest dowodem, że można być w zgodzie z duchem utworu, można go uscenicznić tak, żeby był piękny, ale bez wątpliwości pokazany w sposób nowoczesny! To oczywiście zasługa całego teamu realizacyjnego  pod dowództwem Cecilii Ligorio, która przeprowadziła akcję prosto, logicznie, emocjonalnie, ale bez histerii. Podobały mi się liczne drobne elementy, jak chociażby decyzja, żeby rodziców Giulietty przedstawić nam jako kochające małżeństwo , czego jeszcze w różnych wersjach historii nieśmiertelnych amantów nie widziałam. Jeśli chodzi o muzyczną stronę wydarzenia – muzyka sama mi się podobała i tylko to mogę stwierdzić w kwestii orkiestry (dyrygent Sesto Quatrini) . Trudno się wypowiadać o orkiestrze w utworze słyszanym po raz pierwszy, na dodatek granym na powietrzu, w akustyce raczej niesprzyjającej. To nie rzymski amfiteatr, gdzie brzmienie może być perfekcyjne i zintegrowane.  W Martina Franca elementem dodatkowym jest zawsze wiatr czyniący widowisko jeszcze ciekawszym, ale dźwiękowi raczej nie pomagający. Soliści w większości spisali się fantastycznie. Gwiazdą numer 1 okazała się andaluzyjska sopranistka Leonor Bonilla, która dwa lata wcześniej święciła tu triumfy jako Francesca da Rimini Mercadantego. Wszystko, co wówczas o niej pisałam pozostaje w mocy – śliczny, idealny do tej muzyki jasny głos, godne szacunku umiejętności, stylowość, wdzięk. A jeszcze uroda i aktorski talent. Pod tym względem cała, co do najmniejszej roli obsada spisała się świetnie. Także oczywiście Raffaella Lupinacci w partii Romea. Lupinacci ma we Włoszech opinię wschodzącej szybko gwiazdy, nie bez powodu. Poza innymi zaletami interesująco zarządza ona barwą swego mezzosopranu, co czyni jej śpiew jeszcze atrakcyjniejszym. Obie protagonistki doskonale się także uzupełniają, zarówno pod względem czysto wokalnym, jak scenicznym. Z ról drugoplanowych wyróżniłabym naprawdę świetną Paolettę Marrocu  (Adele, matka Giulietty) i Christiana Senna, Lorenza. Leonardo Cortelazzi (Capelio) śpiewał dobrze, ale barwa jego tenoru była dla mnie nieco drażniąca. Właściwie jedynym słabszym punktem tej obsady okazał się Vasa Stajkic jako Tebaldo. Wyglądał niezmiernie atrakcyjnie, ale słuchało się go trudno – na szczęście zniknął pod koniec pierwszego aktu. Całość możecie kupić na DVD firmy Dynamic. Ja nie pożałowałam.

P.S. Uzupełnienie – poza dwoma wersjami „Giulietty i Romea” jedyną operą Vaccaia na płytach, do jakiej dotarłam jest „Sposa di Messina” z Jessicą Pratt wydana przez Naxos. Jeszcze nie próbowałam, ale z pewnością to uczynię.

https://www.youtube.com/watch?v=ruuy5i_rkI0

https://www.youtube.com/watch?v=irjkOAiEjjM

https://www.youtube.com/watch?v=4d3SfN2EcLg



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz