czwartek, 28 czerwca 2012

„Makbet nieśmiały”


Andrzej Dobber jako Stankar w "Stiffelio" w MET

Najbardziej tajemniczy z naszych międzynarodowych gwiazd: Andrzej Dobber. Nie ma nawet swojej strony w Internecie, a żeby znaleźć terminy jego występów trzeba się nieźle naszukać. A szukać warto, co do czego nie ma wątpliwości nikt, kto słyszał jego Makbeta, Rigoletta , Germonta czy Rogera. Jako jeden z nielicznych dziś barytonów verdiowskich cieszy się wielką popularnością wśród dyrektorów od obsad we wszystkich najważniejszych teatrach operowych świata. Nieszczególnie jednak lubi szum medialny i niezmiernie rzadko pojawiają się jakiekolwiek materiały na jego temat – oprócz recenzji spektakli. Te są na ogół entuzjastyczne, bo też Dobber na to zasługuje. Natura nie obdarzyła go głosem szczególnie charakterystycznym, za to mistrzostwo , jakim się nim posługuje jest wyjątkowe. Także jego talent dramatyczny połączony z całkowitym brakiem skłonności do efekciarstwa powoduje, że człowiek na widowni marzy tylko o tym, żeby ten krzykliwy tenor poszedł już sobie ze sceny i zostawił go sam na sam z Dobberem-Rigolettem. Tego rodzaju przeżycie można będzie sobie zapewnić pod koniec sezonu 2012/2013 w TWON, wzmocnione jeszcze przez obecność Aleksandry Kurzak – Gildy.

środa, 27 czerwca 2012

„Carmen” ROH, 12.2006, DVD


Francesca Zambello nieźle oberwała od niektórych krytyków za tę produkcję „Carmen” (ROH , grudzień 2006). Że zaspakaja najniższe popularne gusta, że staromodna, że obliczona wyłącznie na dochód bez liczenia się z Wartościami Artystycznymi. Większość z tych zarzutów jest raczej absurdalna, na szczęście co najmniej tyleż samo było zachwytów równie nieumiarkowanych jak przygany. Bo trudno zachować umiar w kontakcie z tak znakomitym, emocjonalnym spektaklem , nawet, jeżeli samo dzieło zgrane jest już do cna i wydaje się nam, że wszystko już o nim wiemy i wszystko widzieliśmy.  Oczywiście , produkcja ma swoje wady, ale i tak  to najlepsza „Carmen” jaką widziałam. Wadą podstawową wydaje mi się przeładowanie sceny: jest na niej za dużo ludzi, za dużo się dzieje, czasem tęskni się za momentami oddechu, bardziej intymnymi. Czegóż tu nie mamy: chór uzupełniono tłumem statystów , tancerzy , niezbędny zespół dziecięcy jest   niezwykle rozbudowany i aktywny, ludziom towarzyszą zwierzęta: kury, wyjątkowo spokojny osiołek oraz piękny, kary koń. Dbałość o szczegół wykazano niezwykłą także w doborze wykonawców: oni wszyscy nawet fizycznie są w typie hiszpańsko-cygańskim (wspomożeni charakteryzacją , ale jednak), żadnych blond włosów, żadnych bławatkowych ocząt.. Scenografia jest relatywnie prosta i efektywna: pomarańczowe i w barwie ochry mury ograniczają plac przed fabryka cygar, na którym rośnie samotne drzewko pomarańczowe i płynie strumyk. W akcie drugim mury stanowią zaplecze gospody Lillas Pastii ( tutaj to ..kobieta) przed nią długi, prosty stół i nieco krzeseł. Obóz przemytników zamyka także mur a w ostatnim akcie widzimy zaplecze areny, na której triumfy święci Escamillo. Kostiumy są  adekwatne i seksowne, nie było chyba recenzentki, która nie podziwiałaby ( z niejaką zazdrością) finałowej, żółtej sukni Carmen. No, ale nie okoliczności ciuchowo-scenograficzne zadecydowały o klasie tej produkcji. Zambello miała do dyspozycji parę głównych bohaterów jak z marzeń: utalentowanych aktorsko, sprawnych fizycznie, urodziwych ( nie wiem, czy strona muzyczna ma dla reżysera operowego duże znaczenie, sądząc po wielu współczesnych realizacjach obawiam się ,że nie). Anna Caterina Antonacci wygląda na kobietę z charakterem: mocno zarysowana szczęka, takiż nos, zdecydowana mimika. Ta Carmen jest wyraźnie starsza od swego Jose, władcza, właściwie kawał suki. Co nie przeszkadza jej być wiarygodną jako kobiecie, która może doprowadzić mężczyznę do kompletnego szaleństwa.  Bo ten Jose to nie chłopiec, ukochany synek mamusi – to facet, od samego początku jest niebezpieczny i skłonny do gwałtownych działań ( w dialogu mówi się o tym, że musiał opuścić rodzinną Nawarrę i uciekać do wojska, ponieważ kogoś zabił). Przez chwilę pielęgnuje jeszcze złudzenie o przyszłości z Micaelą, ale opętany żądzą i zazdrością może być zdolny do wszystkiego. A przecież oboje potrafią także zdobyć się na czułość. Carmen jeszcze pod koniec 3 aktu podchodzi do Jose aby go pogładzić po twarzy i delikatnie pocałować, w głosie Jose jeszcze przy słowach „Carmen il est le temps encore” brzmi tyle nadziei, że ona do niego wróci….Nie widziałam dotąd finałowego duetu zagranego z taką pasją, tak brutalnie i z takim ładunkiem erotyzmu i emocji. Interpretacyjnie oboje partnerzy sa są sobie równi, ale muzycznie Kaufmann jest tak fantastyczny, że zostawia Antonacci daleko w tyle. Nie dysponuje ona zresztą idealnym głosem do Carmen,  za mało mięsisty dół skali. Kaufmann zaś tym swoim niekoniecznie najpiękniejszym bartenorem potrafi wyrazić dosłownie wszystko . „C’est toi, c’est moi” zawiera w sobie niesamowitą paletę uczuć gniew, desperację, czułość, nadzieję, rozczarowanie, wreszcie morderczą furię.  To już trzecia „absolutna” rola Kaufmanna, do której każdy następny wykonawca będzie porównywany i lata (a raczej wiele lat) miną, zanim ktoś chociażby zbliży się do jego poziomu.(pozostałe 2 to oczywiście Werther i Lohengrin).
Po tych wszystkich zachwytach należałoby kilka słów poświęcić wykonawcom mniejszych ról. Ildebrando d’Arcangelo jak na mój gust jest nieco zbyt sympatyczny jak na Escamilla a jego głos w kupletach brzmi nieco głucho.  Jednak jako postać się sprawdza a i wokalnie im dalej, tym lepiej. Z Norah Amsellem podobnie, ale jednak gorzej. Ona z kolei jako Micaela wydaje się wiarygodna (nikt nie wymaga, aby wyglądała na przytoczone w dialogu 17 lat), ale głos niestety brzmi zbyt ostro i kanciasto. Za to bohaterowie drugoplanowi udani nad podziw:  Matthew Rose, Jacques Imbrallo –  świetni.
Znakomity jest w tym spektaklu także ruch sceniczny i choreografia, także dzięki przywoływanej już sprawności fizycznej śpiewaków. Pojedynek Jose i Escamilla zagrany został przez obu panów z baletową precyzją. Są tu też fragmenty nieco ryzykowne: nie wiem , czy każdy tenor będzie w stanie schodzić po pionowej ścianie za pomocą sznura śpiewając przy tym, jak to uczynił Kaufmann.
Na sam koniec zostawiłam sobie  Antonio Pappano. I będzie to niezwykle przyjemny koniec, bo obok Levina to najlepszy współczesny operowy dyrygent. Pełen temperamentu , ale wrażliwy na najmniejszy detal , bardzo opiekuńczy wobec śpiewaków. Facet wyraźnie kocha to, co robi, kocha też muzyków i wokalistów. Brawo, maestro!

piątek, 22 czerwca 2012

"In vino veritas? "

Anna Wierzbicka,  Mariusz Kwiecień, Katarzyna Oleś-Blacha
Laco Adamik znalazł wytłumaczenie  na zdumiewające rozkojarzenie Hrabiego, który nie rozpoznaje własnej żony – pan domu pije tyle, że pod koniec szalonego dnia jest już całkiem ululany, podobnie jak jego służba.  Dziwne to krakowskie „Wesele Figara” – smętne jakoś, pozbawione wdzięku i nudne. I trudno nawet powiedzieć, czy supergwiazdor Mariusz Kwiecień pomógł mu czy wręcz przeciwnie. Bo zdominował przedstawienie totalnie klasą wokalną, znakomitym aktorstwem i tym, czego reszta obsady ( nawet jeśli brzmi przyzwoicie i takoż gra) jest pozbawiona – charyzmą sceniczną. To się nazywa „star quality”  i stanowi dar wrodzony, nauczyć się tego nie można. Właśnie dlatego Kwietniowi zawdzięcza ten spektakl zdecydowaną większość chwil natężonej uwagi widzów,  którzy tylko jego jedyną arię nagrodzili owacją. Co będzie, gdy rolę przejmą inni artyści? Obawiam się, że wszechmocna nuda zawładnie sceną Opery Krakowskiej do reszty. Szkoda, bo od strony muzycznej brzmiało to nieźle. Anna Wierzbicka, znana z WOK sprawdziła się jako Hrabina, Katarzyna Oleś- Blacha była dobrą Susanną ( śpiewa również Hrabinę i do tej roli pasuje lepiej jako postać – na fertyczną dziewczynę z biglem się nie nadaje). Krzysztof Szumański ma ładny głos, ale tak nijakiego Figara jeszcze nigdy nie widziałam. Ta dwójka : Figaro i Susanna stanowi oś akcji , to oni powinni być w centrum uwagi! Niestety, nie są. Trudno pocieszać się świetną Anną Bernacką – Cherubinem czy uroczym epizodem Karoliny Wieczorek – Barbariny (na razie jeszcze studiuje, ale będzie z niej fajna Susanna – ma ten specyficzny, szelmowski wdzięk) gdy człowiek przysypia budząc się z każdym powrotem na scenę  coraz bardziej pijanego Hrabiego. Zwłaszcza, że Teresa Kędzierska zabudowała i tak niewielką przestrzeń  czyniąc ją klaustrofobicznie ciasną ( i skąd ta ohydna ściana czarnych kafelków z prawej strony) , a kostiumy, zwłaszcza damskie robią wrażenie uszytych z podszewki. 
http://www.youtube.com/watch?v=l69uUW3VAtU

niedziela, 17 czerwca 2012

„Aleksandra Wielka?”



Lucia w Seattle
Lucia w Warszawie
Może kiedyś….Na razie Aleksandra znakomita. W 2011 patrzyła na nas ze zdjęć w prasie kolorowej, natykaliśmy się na nią w telewizji -  nawet Wojewódzki dowiedział się o istnieniu Aleksandry Kurzak (był to bardzo zabawny wywiad – gospodarz programu nijak nie potrafił sobie poradzić z inteligentną , dowcipną i pewną siebie młodą kobietą). Wszystko to, włącznie z polską Złotą Płytą  stanowiło bezpośredni skutek działań marketingowych koncernu DECCA, dla którego nagrała swój debiutancki album. Bo to nie jest szczególnie wyjątkowa płyta, takich na rynku zaistniało dużo. Na okładce urodziwa twarz , w środku standardowa zawartość (trochę Mozarta, trochę belcanta, aria operetkowa) – to ma być wizytówka aktualnych możliwości repertuarowych. Ci, którzy pamiętają nie tak dawne początki kariery Kurzak mogą się nieco zdziwić: zmieniła się barwa (znacznie dziś ciemniejsza), głos dojrzał i nabrał mocy. „Gioia!” to bardzo dobry produkt. I tyle. Ale istnieje przecież wcześniejsze nagranie pieśni  Chopina (dokonane wspólnie z Mariuszem Kwietniem i wydane przez NIFC), które (o ile „przymkniemy ucho” na zdumiewającą dykcję wokalistki) jest prawdziwą perełką, także ze względu na świetność wyrazową, tak w tej niezwykle trudnej formie ważną. Autentyczną królową Kurzak staje się jednak dopiero na scenie. Ma wszystko by zaangażować widza-słuchacza bez reszty: wokalną klasę i pewność, wdzięk niepowszedni, temperament zwierzęcia scenicznego i znakomity aktorski warsztat. Jej warszawską Lucię będę wspominać wdzięcznie długo, długo podobnie jak Violettę. W tym sezonie będzie szansa podziwiania jej Gildy z Andrzejem Dobberem – Rigolettem . To dokładnie ten sam duet solistów, który nie tak dawno prezentował się w MET. Korzystajmy z tego, że p. Aleksandra ma mieszkanie w Warszawie i  bywa tu dość często . Jesteśmy uprzywilejowani – w MET, Covent Garden czy La Scali muszą na nią  czekać dłużej i czekają – bo warto! 

piątek, 15 czerwca 2012

„Ave tenor!”


Beczała jako Romeo
Anna Netrebko i Piotr Beczała w "Manon"

Mamy tenora. Jest to zdumiewające zjawisko, bo od czasów Jana Reszke żaden polski tenor nie uzyskał w operowym światku pozycji, którą dziś może się poszczycić Piotr Beczała. Jan Kiepura był i owszem, bardzo popularny, ale po obiecujących początkach związał się raczej z filmowym musicalem i operetką, a to zupełnie inna bajka. Wiesław Ochman z kolei jest śpiewakiem cieszącym się zasłużoną estymą , ale jego kariera miała zasięg ograniczony  - kilka występów na deskach MET (w repertuarze prawie wyłącznie słowiańskim – z chyba jednym wyjątkiem) gwiazdy nie czyni. Bogdan Paprocki, którego walory głosowe predestynowały do wszelkich honorów urodził się w niewłaściwych czasach i miejscu.  Zaś  46-letni Beczała to dziś niewątpliwa gwiazda.  Wymienianie domów operowych , w których wystąpił nie ma sensu – jeśli gdzieś go nie było, to dlatego , że nie chciał….lub za mało płacili. Jest pożądany wszędzie. Na krajowych scenach śpiewa  najrzadziej z naszych internacjonałów, sentymentami się nie kieruje. Stosuje też twardą i konsekwentną politykę nagraniową : żadnych wielkich firm, kontrakt podpisał z małym, ale prężnym wydawnictwem Orfeo. Dlaczego? Wyjaśnił to kiedyś w wywiadzie telewizyjnym – dzięki temu sam wybiera repertuar i nie musi znosić nacisków ze strony medialnych gigantów. Podobnie uczynił Mariusz Kwiecień (nagrywa dla Harmonia Mundi), ale obaj panowie mogą sobie na to pozwolić , ich nazwiska są dla melomanów ważniejsze, niż znana firma. W najbliższym czasie Beczała ma w planach nagranie swej trzeciej płyty recitalowej (po”Salut!” i  „Slavic Opera Arias”  ), na której maja znaleźć się też duety z Ewą Podleś i Kwietniem. W  Warszawie zapowiada się też jego koncert jubileuszowy, który z pewnością będzie wielką radością dla tych szczęśliwców, którym uda się zdobyć bilet. Będziemy (mam nadzieję być na widowni) mogli się cieszyć pięknym, nieskazitelnie prowadzonym  głosem, znakomitą dykcją, dobrą interpretacją i niezłymi warunkami scenicznymi Beczały (ostatnio sporo schudł, co na szczęście nie zaszkodziło jego wokalnym możliwościom a poważnie wzmogło wiarygodność amancką). Program ciekawy : na początek bohaterowie francuskich oper (Faust, Romeo, kawaler Des Grieux, Werter) , po przerwie ze słowiańskich. Może na bis doczekamy się Księcia Mantui czy Edgarda, które to role prezentował Beczała już ładnych kilka lat temu także w TWON.    

wtorek, 12 czerwca 2012

„Królowa jest tylko jedna”


Ta sama od mniej więcej 30 lat i nie wygląda na to, aby w najbliższej przyszłości miała komu przekazać tron. Ewa Podleś, bo oczywiście o niej mowa jest obiektem kultu i właściwie nie ma wielbicieli – ona ma wyznawców. Jej głos rozpoznawalny od pierwszych sekund trudno poddaje się opisowi  ale jedno można o nim powiedzieć z pewnością stuprocentową: to jest instrument zdumiewający  i jedyny na świecie. Wyróżnia się urodą niebanalną i nie dla wszystkich oczywistą. Ale jeśli  go raz usłyszałeś, to albo nigdy go nie zaakceptujesz ( o, nieszczęsny) , albo przepadłeś na zawsze ( a imię nasze legion). Podleś używa swojego daru w sposób absolutnie mistrzowski i z doskonałą świadomością na co go w danym momencie kariery stać. Zaczynała od wirtuozowskich partii Rossiniego i Handla wymagających koloraturowej pirotechniki i śpiewała je dość długo. W jej wykonaniu ozdobniki nigdy nie były sztuką dla sztuki, czystym popisem – zawsze służyły podkreśleniu emocjonalnego wyrazu muzyki. U Podleś każde słowo znaczy. Głęboki kontralt predestynował ją szczególnie do ról spodenkowych , w których się wyspecjalizowała narzekając czasem, że miło byłoby przytulić się do szerokiej piersi kolegi a nie tylko obejmować soprany. Ale kto widział i słyszał Podleś jako Rinalda, Tancreda, Giulio Cesare, Orfeo  czy Arsace zawsze będzie to miał we wdzięcznej (i stęsknionej) pamięci Później zaczęła wykonywać nieco inny repertuar i doskonale bawi się rolami czarownic i wrednych bab. Była fenomenalną Ulricą w „Balu maskowym” i mimo, że ta partia składa się właściwie z jednej arii i kilku recytatywów publiczność zgotowała jej owację przerywającą spektakl na długie minuty (obok niej występowali wówczas Salvatore Licitra i Dimitrij Hvorostovsky). Na „Giocondę” w MET przychodzono tylko dla niej opuszczając teatr masowo po  jedynej arii   Ślepej, co musiało być nieprzyjemne dla całej reszty obsady. Zwłaszcza , że ta postać znika już w pierwszym akcie. Ostatnio ten sam numer wycięła w Paryżu powodując, że widownia oszalała z zachwytu nad Madame de la Haltiere, czyli złą macochą w „Kopciuszku” Masseneta. Tego lata pani Podleś powraca do Rossiniego – na festiwalu w jego rodzinnym Pesaro wystąpi jako tytułowy bohater w „Ciro in Babilonia”. U nas będzie szansa usłyszeć ją w lutym 2013, kiedy to da w warszawskim Teatrze Wielkim koncert specjalny.   

niedziela, 10 czerwca 2012

„Górą nasi !”


Nie, nie ci nasi. Polscy specjaliści od piłki kopanej górą nie będą już raczej za mojego życia, a jeśli opatrzność nie będzie miała własnych planów pożyję jeszcze długo. Za to w dziedzinie tak egzotycznej jak opera, która polskim mediom kojarzy się najwyżej z Andreą Bocellim i Sarą Brightman – i owszem ,  Polacy osiągnęli sukces bezdyskusyjny. I któż o tym wie? Ktoś jednak tak, skoro zdobycie biletów na krakowskie „Wesele Figara” było ciężką mordęgą. Ale wyobraźmy sobie , że jakieś Bardzo Ważne Piłkarskie Gremium ogłasza co roku ranking na najlepszych zawodników. Są takie, prawda? I ostatnio zawsze wygrywa Messi, ale nie on mnie tu interesuje. Tego typu klasyfikacja istnieje też w dziedzinie opery: austriacki Festspiele Magazine wybiera co jakiś czas najlepszych śpiewaków świata. W przedostatnim wydaniu mieliśmy wśród męskiej dwudziestki dwóch reprezentantów, w ostatnim już trzech. Cóż by to się działo, gdyby chodziło o futbol… strach by było otworzyć lodówkę. A o naszych, którzy rzeczywiście są górą wiemy my, pasjonaci  i moi nieszczęśni koledzy z pracy informowani przeze mnie przymusowo i bezwzględnie ( wysłuchujący mych doniesień na ogół ze spolegliwą cierpliwością i czasem nawet coś zapamiętujący). Przecież nie chodzi o to, żeby nagle wszyscy pędem ruszyli do TWON bądź innego teatru operowego, ale aby przynajmniej znali te nazwiska. Nie tylko wtedy, kiedy wielka wytwórnia raczy zainteresować się naszą sopranistką, która i bez niej była świetna  i znana od Londynu po Nowy Jork. Właśnie dlatego w kilku postach napiszę o nich, naszych dumach narodowych, o których naród w zdecydowanej większości niestety nie słyszał .
Artur Ruciński - Marcello w Los Angeles Opera

Zacznijmy od Artura Rucińskiego. Baryton liryczny, któremu  dane jest  wszystko, co trzeba aby publiczność go kochała. W Warszawie mamy szansę podziwiać go regularnie, radzę korzystać, bo za moment możemy już tego luksusu nie mieć. Najlepiej czuje się na scenach niemieckich , od Monachium przez Hamburg po Berlin, ale śpiewa też w Paryżu , Wiedniu ,Londynie, Wenecji , Weronie czy Los Angeles. Właśnie tam mieliśmy w maju sytuację niezwykle przyjemną: podczas gdy w Filharmonii Mariusz Kwiecień zaliczył kolejny triumf jako Don Giovanni mając u boku, jako Donnę Elvirę Agę Mikołaj w Operze Artur Ruciński brylował w partii Marcella. Recenzje były bez wyjątku znakomite. Podobnie jak w marcu, gdy w neapolitańskim Teatro San Carlo Ruciński wystąpił jako Francesco, czarny charakter w rzadko wystawianym dziele Verdiego „Zbójcy” (I Masnadieri). Tu Ruciński mógł sobie poszaleć aktorsko i z wyraźnym upodobaniem kreował straszną szuję. Jego bohater , garbaty i chromy,  wokalnie dominował nad resztą obsady. Co tu dużo pisać: głos o ciepłej barwie, dźwięczny, umiejętności wokalne i wyrazowe wspaniałe, kontrola oddechowa świetna. Wszystko to można podziwiać na pierwszej płycie Rucińskiego, gdzie śpiewa pieśni Karłowicza i kilka wybranych arii  (polecał zwłaszcza Wolframa z „Tannhäusera”).

środa, 6 czerwca 2012

“Giulio Cesare In Egitto”, Salzburg 2012, DVD


Wydawało mi się, że nic gorszego niż produkcja madryckiego Teatro Real nie może już “Juliusza Cezara” spotkać i miałam rację – wydawało się. Nowa dyrektor salzburskiego Festiwalu Wielkanocnego, Cecilia Bartoli zaprosiła do współpracy doskonale sobie znanych Moshe Leisera i Patrice Cauriera, którzy przygotowali dla niej rossiniowskiego „Otella” w Zurychu. Bartoli jako szefowa i jako superdiva ma taką pozycję, że gdyby nie akceptowała koszmarnej produkcji, jaką wysmażyli mogła powiedzieć stanowcze nie. Nie powiedziała. Dobrze to świadczy o jej niekonfliktowym nastawieniu do współpracowników, fatalnie o guście. Słowa powszechnie uważane za obelżywe cisną się pod klawiaturę kiedy przypominam sobie niektóre sceny tego horroru. Przykłady? Liczne, przytoczę tylko kilka.
- Cornelia usiłuje popełnić samobójstwo wkładając głowę do paszczy olbrzymiego krokodyla z papier-mache i ręką własną przyciskając jego szczęki ( zwierz jest w ogóle użyteczny, potem posłuży się nim w identyczny sposób Cleopatra). Mamy jeszcze w jej wykonaniu próbę samospalenia , kiedy to utkwiwszy w stosie opon dama polewa się benzyną.
- Sesto smaruje sobie twarz i koszulę w barwy wojenne za pomocą popiołów, które pozostały po spaleniu głowy tatusia.
- Tolomeo (szczególnie prześladowany przez reżyserów) śpiewając  pierwszą arię wyładowuje swoją złość na figurze Cezara (który jest tu najwyższym urzędnikiem unijnym w pełnej gali- niebieski garnitur i unijne gwiazdy) wywlekając z niej flaki – a jakże,  kompletne i cudnie czerwone – i wykorzystując je w roli gustownego naszyjnika.  Poza tym Tolomeo cierpi zdecydowanie na seksoholizm, bo mimo posiadania w pałacu własnego zamtuza jest wyraźnie niezaspokojony. Czemu próbuje zaradzić onanizując się intensywnie w akcie drugim, potem w trzecim. Na koniec, zabity przez Sesta powstaje z martwych by dołączyć do kolegów w radosnym finale.
- Cleopatra symuluje akt seksualny dosiadając okrakiem …rakiety kosmicznej i szybując na niej nad sceną. Później  zgwałcona przez brata (znów ten Tolomeo) śpiewa całą swą najpiękniejszą arię „Piangero la sorte mia” z torbą na głowie. No, ale jej mi specjalnie nie żal, jako, że rolę wykonywała Bartoli.
- Nireno został Nireną trudno orzec dlaczego, ale rolę powierzono kontratenorowi Jochenowi Kowalskiemu który w damskich szatkach wygląda dość niekonwencjonalnie ze względu na wysoki wzrost.

Innych konceptów wymieniać nie ma sensu, ale ich autorów spotkało przy ukłonach całkowicie zasłużone przyjęcie: buczenie, gwizdy i oburzone okrzyki. Od strony muzycznej było całkiem nieźle. Giovanni Antonini wraz ze swym zespołem Il Giardino Armonico grali z właściwą werwą. Andreas Scholl nie okazał się  tak straszny, jak się obawiałam biorąc pod uwagę jego aktualną formę, co nie znaczy , że  dobry. A gdyby tak partię  Juliusza Cezara powierzyć Christophe Dumaux, który w śpiewanej nie wiem już który raz roli Tolomeo musi się trochę nudzić a warunki ma wszelkie, aby zostać bohaterem tytułowym…Anne Sofie von Otter ma głos wykazujący tak zwane ślady dawnej urody, ale Cornelia nigdy nie była dla niej właściwą rolą i chociaż zdarzyły się Otter fragmenty piękne, nie mogłam nie  wspominać Ewy Podleś. Radosną niespodziankę sprawił mi Philippe Jaroussky, cudownie wyzbyty złych nawyków z Arpeggiaty . Szczególnie lamentacyjne fragmenty partii Sesta wypadły w jego wykonaniu rzeczywiście pięknie i zgodnie z jej  charakterem. Diva herself była znakomita, Cleopatra   leży jej jak rękawiczka. Gdyby tylko nie wdzięczyła się jak wczesnonastoletnie dziewczę, którym już dawno nie jest!