Gdybanie nie jest na ogół zajęciem wdzięcznym, ale czasem trudno się powstrzymać. Pomyślcie, co by było, gdyby wśród naszych najmajętniejszych znalazł się ktoś skłonny do wyprodukowania kilku seriali o Polakach, których życie stanowi właściwie gotowy scenariusz, nic tylko zapisać. A potem, bagatela, wyłożyć olbrzymią kasę , żeby nie powstał żaden bieda-produkt a rzecz z rozmachem, z gwiazdami klasy międzynarodowej, coś, co chciano by oglądać wszędzie. Kandydatów na bohaterów mamy całkiem sporo, np. Bronisława Piłsudskiego, Izabelę Czartoryską czy Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Do tych nazwisk pozwolę sobie dziś dorzucić jeszcze jedno. Proszę Państwa, oto książe Józef Michał Ksawery Franciszek Jan Poniatowski – arystokrata, dyplomata, tenor, kompozytor, wygnaniec. To także jeden z zaledwie trzech Polaków wystawianych w La Scali – obok Franciszka Mireckiego (zaledwie jedno przedstawienie) i Krzysztofa Pendereckiego. Na styczeń 2021 planowano tam premierę „Króla Rogera” pod Antonio Pappano, ale czy spektakle dojdą do skutku i Szymanowski szczęśliwie do tej trójcy dołączy nikt nie może przewidzieć. O bohaterze dzisiejszego wpisu wiemy także mało, ale to, co wiemy działa na wyobraźnię. Jego ojcem był bratanek ostatniego króla Polski, generał Stanisław Poniatowski, matką fertyczna Rzymianka Cassandra Lucci. Jako sześciolatek (czyli w 1822) Józef, a raczej Giuseppe trafił z rodzicami do Florencji i z Toskanią związał swe artystyczne życie na dłużej. Działał też w jej służbie jako dyplomata i polityk. W tej roli znalazł się w 1848 w Paryżu, gdzie po latach pobytu zdecydował o przyjęciu francuskiego obywatelstwa. Nie przyniosło mu to szczęścia, bo ostatni okres niezbyt długiego życia (zmarł w 1873) musiał spędzić na emigracji w Anglii razem z Napoleonem III. Jako kompozytor podzielił swe życie między dwie ojczyzny – Italię i Francję. Polski chyba za taką nie uważał, zdaje się, że nie znał nawet języka (w każdym razie wśród jego korespondencji nie ostał się żaden dokument po polsku). Co nie przeszkadzało otoczeniu nazywać go „polskim księciem”. Pierwszą z dwunastu operę skomponował w roku 1839, nosiła tytuł „Giovanni da Procida” a jej bohaterem był autentyczny, trzynastowieczny bojownik o wolność Sycylii, którego potem spotkamy u Verdiego. Za najpopularniejsze w swoim czasie dzieło Poniatowskiego uznać trzeba operę komiczną „Don Desiderio” zaś sam kompozytor za własne opus magnum uważał chyba „Pierre de Medici”. Niestety, ta twórczość nie ostała się czasowi i została niemal całkowicie zapomniana. W 1973 na jednym z licznych w Wielkiej Brytanii małych festiwali – w Hintlesham (Suffolk) zaprezentowano „A u travers du mur” z fortepianem, wydarzenie nawet zarejestrowano. Płyta, która się dzięki temu ukazała nie znalazła się jednak w sprzedaży publicznej. Rok 2008 przyniósł zapisany dzięki radiowej Dwójce recital Joanny Woś (z towarzyszeniem Kevina Kennera) złożony z sopranowych arii Poniatowskiego. Można to nagranie odnaleźć w sieci. Dwa lata później identyczny repertuar znalazł się na płycie Aleksandry Buczek i Grzegorza Biegasa „Poniatowski Rediscovered”. Sopranistka w 2011 wzięła też udział w wykonaniu koncertowym „Pierre de Medici” a obok niej śpiewał między innymi młody francuski baryton Florian Sempey, dziś uznana gwiazda. Nagranie ukazało się na płycie i jako rarytas czasem jest powtarzane w radiu. Aż wreszcie 20 października 2018 rzecz Poniatowskiego ujrzała światła prawdziwej sceny teatralnej. Na wystawienie „Don Desideria” zdecydowano się w Operze Śląskiej w Bytomiu. Jak i dlaczego do tego doszło nie wiem, ale bardzo się ucieszyłam. A jako, że nie udało mi się dotrzeć na Śląsk radość moja była jeszcze większa, gdy w czasie pandemii postanowiono udostępnić rejestrację na You Tubie. Retransmisja nie cieszyła się przesadnym zainteresowaniem publiczności , widownia nie przekraczała 100 osób, ale od tego momentu minęło już trochę i „Don Desiderio” doczekał się zacnej liczby odtworzeń. Jeśli go przegapiliście, polecam serdecznie, można się troszkę pośmiać w tych nie bardzo zabawnych czasach. Tytułowy bohater jest koszmarnym pechowcem – cokolwiek robi, nawet w najlepszych intencjach kończy się katastrofą, której skutki dotykają nie tylko jej sprawcę ale też niewinne otoczenie. Rolę tę wykonał udatnie Stanisław Kuflyuk. Gwiazdą spektaklu okazał się jednak Szymon Komasa jako Don Curzio, notariusz, któremu zdarzyło się pomylić sól ze środkiem przeczyszczającym. I nie chodzi tu tylko o wspaniałą kreację sceniczną, ale i dźwięczny baryton, którym właściciel potrafi się posłużyć. Joanna Woś dostała szansę wykazania się temperamentem (zazwyczaj typ głosu skazuje ją na omdlewające dziewice) i wykorzystała ją. Wokalnie chyba nie była w szczytowej formie, ale wciąż oczywiście klasa. Litościwie nie wspomnę nazwiska tenora, który powinien natychmiast przestać katować partie belcantowe. Orkiestra początkowo mnie nie zachwyciła, wszystko brzmiało mi okropnie hałaśliwie. Uważne słuchanie ujawniło jednak, że w żadnym razie nie zawinił tu dyrygent Jakub Kontz ani orkiestra Opery Śląskiej. W taki sposób zinstrumentował swoje dzieło Poniatowski. Cóż, to była jego druga zaledwie opera, która mimo wszystko może dać słuchaczowi sporo przyjemności. Z tego, co się orientuję dźwiękowy zapis spektaklu jest jeszcze dostępny na płytach.
P.S.
Jeżeli ktoś z Państwa jest zainteresowany tematem na rynku nadal można znaleźć
książkę prof. Ryszarda Daniela Golianka „Opery Józefa Michała Ksawerego
Poniatowskiego” (Dom Wydawniczy
Duet). Korzystałam z niej przy
przygotowywaniu wpisu. Zaś skromną dyskografię Poniatowskiego należy uzupełnić
o nagranie jego mszy F-dur , wydane w 2016 przez Acte Préalable.
https://www.youtube.com/watch?v=cPC0h-xlqsc&t=8s
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz